Przeżywać łaskę Bożą (2 z 4) Drukuj Email
Autor: Gerhard Kruger   
poniedziałek, 04 czerwca 2012 00:00

Matka

- Walter, dziecko moje, Walter! Ach, żebym tak mogła jeszcze raz cię ujrzeć... Gdybym tak mogła wyrwać cię z ziemi własnymi rękami!

Słyszałem lament mej kochanej matki po utracie syna. W sierpniu 1942 r. wyrwała go spośród nas okrutna śmierć na froncie wschodnim. Czterech synów w ciągu dwóch lat. A jednak jeszcze trzech miało być zaliczonych w poczet umarłych. Dostałem urlop specjalny i pojechałem do matki.

Jak mogłem ją pocieszyć? Długo siedzieliśmy bez słowa, a potem wykrzyknęła te właśnie zdania. Uderzały one we mnie jak sztylet, jak miecz. I długo myślałem o matce, o matkach, i dalej myślę o niej.

Była córką bogatych i szacownych gospodarzy, u których również mieszkał pastor. Mieli bowiem obszerny dom rodzinny. Wyszła za mąż mając 23 lata. Po trzecim dziecku ojciec opuścił kolonię niemiecką w Rosji i osiedlił się w Prusach Wschodnich, będących niegdyś kolebką jego ojców. Matka dała życie 12 dzieciom, spośród których jedno zmarło kilka miesięcy po urodzeniu. Często musiała pozostawać sama z dziećmi. Głównie w okresie czteroletniej niewoli ojca, kiedy to mogła otrzymać od niego tylko 4 pocztówki. Potem, kiedy znów byli razem, ojciec jeździł często w dalekie podróże misyjne do kolonii niemieckich w niepodległej Polsce. Był to czas przebudzenia. Matka nie narzekała, lecz znakomicie prowadziła gospodarstwo i starała się uczynić z nas, dzieci, przyzwoitych ludzi. Często też musiała być sroga. Przy takiej gromadce zdarzało się, że kara nie zawsze trafiała na winowajcę.

Żałowała tego wtedy w naszej obecności i mówiła: „No, chyba ci to jednak nie zaszkodzi.”

Choć była bardzo zapracowana, zawsze znajdowała czas, by nam opowiadać o swych doświadczeniach z Bogiem, zwłaszcza podczas burzy, kiedy to zbieraliśmy się wokół niej jak pisklęta. Pod koniec wojny przeżyła swe nowo narodzenie. Sama umiała to wymodlić. Miała dobre serce dla żebraków, a było ich na Wschodzie bardzo wielu. Wciąż jeszcze wspominam nasz worek kaszy jęczmiennej stojący w kącie. Gdy przychodziła jakaś biedna kobieta lub dziecko, matka nasypywała kubek, czasem dwa, kaszy do torby. Serce skakało mi wtedy z radości, bo zawsze bardzo współczułem biednym, nawet wtedy, gdy byłem dzieckiem. Jakim jasnym przykładem była dla mnie matka! Później na kolanach dziękowałem za to Bogu. Często obdarowywała żebraków butami czy odzieżą, zwłaszcza w porze zimowej. Czasem grzali się u nas długo.

Do naszego domu przychodziło wielu gości, najwięcej wtedy, gdy ojciec wracał z którejś ze swych podróży. Goszczono ich „czym chata bogata” i wystarczało też dla nas, dzieci. Przed przybyciem gości musieliśmy pozamiatać podwórze i wszystko uporządkować; żadne przedmioty nie miały prawa być porozrzucane. Pokoje przyozdabiano pięknymi kwiatami ogrodowymi, w czym celowała moja siostra. Doprawdy wprowadzano w czyn Słowo Boże z 12 rozdziału Listu do Rzymian: ,,Okazujcie gościnność”. Czasami odwiedzał nas również jakiś bardzo szanowany gość. Przypominam tu sobie brata Grudzińskiego z Olsztyna, wysokiej rangi urzędnika, także brata Stanisława Krakiewicza z Warszawy, który był radcą ministerialnym. Byli to przyjaciele ojca. Jakże prości byli jednak ci bracia, aczkolwiek zajmujący wysokie stanowiska! Przyjeżdżali, by zamieszkać w domu wieśniaka. Do dzisiaj przemawia to do mnie. Broń mnie, Panie Boże, abym pogardził jakąś chatą!

Matka znała również głos Pana i słuchała tego głosu. Było to gdzieś w roku 1920. Panowała wtedy wielka bieda. Wiele wdów bało się o swe dzieci. Pewnego wieczoru matka przyszła z obory z wiadrem mleka. Czekaliśmy już na nie. Było go niewiele; mieliśmy bowiem mało krów, które prawie nie dawały mleka. Wlała do garnka i miała postawić na kuchni, ale nagle zastanowiła się, przelała do kanki, wzięła bochen chleba, który sama wypiekła, spojrzała na nas z miłością i powiedziała:

- Dzieci, bądźcie grzeczne, idą do cioci Apel. Gdy wrócę, dostaniecie jeść. Teraz weźcie sobie chleba.

U ciotki zastała drzwi otwarte. Weszła, ale w kuchni nikogo nie znalazła. Cicho otworzyła sypialnię i zobaczyła, że jej siostra leży chora, otoczona czworgiem swych dzieci.

- Właśnie prosiłam Pana Boga o mleko - powiedziała ciotka - a On dał mi też chleb. Ze łzami podziękowały obie Bogu.

Słowo Boże traktowała dosłownie. Po swym nawróceniu pojechała kiedyś z masłem do miasta. Dobrze jej zapłacono. Potem spotkała w mieście sąsiada Radke. Rozmowa zeszła na cenę masła.

Matka podała mu o jakieś 5 fenigów za dużo. Uświadomiła sobie to dopiero później. Powiedziała nam, że musi pójść do wujka i wyjaśnić swą pomyłkę. Często potem opowiadała nam o tym zdarzeniu i upominała, byśmy byli rzetelni i zawsze prawdomówni.

Nasza matka miała dobre zdrowie i krępą budowę. Musiała krzątać się wszędzie, na polu i w domu, na wsi i w mieście. Jeszcze dziś zadaję sobie pytanie, jak potrafiła to wszystko wytrzymać. Jej siłą była miłość do dzieci, duża odpowiedzialność i Boże zrozumienie obowiązków rodzicielskich.

Nie rozumiała chrztu dorosłych. Sprzeciwiała się, gdy chciałem się ochrzcić i jeszcze w dniu mego chrztu powiedziała:

- Gerhard, jeśli dasz się ochrzcić, to nie pokazuj mi się więcej na oczy, bo powiem wujkowi Bohlke! - Wujek Bohlke był jej bratem.

Ale kiedy po chrzcie wróciłem do domu i pozdrowiłem ją, powiedziała:

- Tak późno dziś przyszedłeś, ryż już wystygł i nie będzie ci smakować.

Tak, taka była matka, bo właśnie była matką.

Po raz ostatni widziałem ją jesienią 1944 w Ortelsburgu, gdzie odwiedziła mnie po przesunięciu się frontu wschodniego. Mieszkałem wtedy u pastora baptystów, Pawlitzkiego. Tak się razem z nim cieszyła, jakby też została ochrzczona. Owej niedzieli miałem właśnie kazanie. Matka słuchała i była nad wyraz szczęśliwa, mimo śladów bólu na twarzy.

- Gerhard, umiesz dobrze mówić. Nie popadnij jednak w pychę.

Może wspomniała, jak się jąkałem w dzieciństwie? A jednak Pan Bóg obrócił wszystko ku dobremu. Pożegnaliśmy się na dworze. Pamiętam ostatnie jej słowa:

- Gerhardzie, nie chciałabym cię stracić. Już czterech odeszło do wieczności. Kto wie, co się jeszcze stanie? Niech cię Bóg ma w Swojej opiece!

Już jej więcej nie zobaczyłem. Zaginęła gdzieś na Wschodzie, wiosną 1945. Ale w wieczności zobaczę ją znowu.

Matko...

przez Boga przeznaczona na to -

Radość, cierpienie i nieraz męka.

Matko...

Nie z własnego wyboru.

Dlatego wierna,

Chociaż nieraz nierozumiana.

Ciebie nigdy nie będę się wstydzić.

Moi bracia

- Gerhard, weź Zygmunta za rękę i jeśli chcecie, wy również możecie pójść do szkoły. Ale uważaj, nie zostawiaj go samego, by się pośpieszyć lub brykać z kolegami!

Tak upominała mnie matka prawie codziennie, gdy wybierałem się z bratem do szkoły. Był o rok starszy ode mnie, ale na skutek tzw. „choroby angielskiej” znacznie słabszy i bardzo nieśmiały, można powiedzieć, bojaźliwy. Wspólnie nieraz pozwalaliśmy sobie na bijatyki z chłopakami. Dzieliliśmy się łupami, którymi bywały sąsiedzkie gruszki lub zwędzone gdzieś pieniądze.

Nawrócił się kilka dni po mnie i był bardzo szczęśliwy. Wujek powstrzymał go przed chrztem. A on stał na brzegu rzeki, patrzył na mój chrzest i gorzko płakał. Rok później dał się ochrzcić. W nim również tkwiła wrodzona złość. Najbardziej odczuwały to konie, zwłaszcza w letnie upalne dni, kiedy musiał orać nimi kamieniste pole. Nawet je kopał. Syn sąsiada, Hugo, opowiedział mi parę lat temu taką oto rzecz:

Latem, po nawróceniu Zygmunt orał stary i bardzo twardy zagon koniczyny. Było gorąco i parno. Konie źle ciągnęły. Twarda ziemia sprawiała im wiele trudu. Hugo był bardzo ciekaw, co ten nawrócony teraz zrobi, bo mówiono dokoła we wsi, że dręczył konie. Zygmunt zatrzymał. Nie wyszedł jednak przed konie, jak zwykle przy takich okazjach, aby je skopać, lecz dalej stał za pługiem. Nie oglądając się, ukląkł, wzniósł ręce ku niebu i głośno się modlił. Za jakieś pół godziny zabrał się dalej do pługa. Konie były już wypoczęte. Śpiewał.

Ponieważ najwięcej z całego rodzeństwa pracował na gospodarce rodziców, miał też ją odziedziczyć. Musiał jednak pozostałym braciom i siostrze wypłacić ich udziały. W podobnej sytuacji synowie chłopscy żenili się z córkami bogatych rolników. Zygmunt wiedział, że powinien wziąć sobie za żonę jedynie dziewczynę wierzącą. Nie był jednak stanowczy i dał się szybko namówić. Ale niebawem bardzo tego żałował i starał się to naprawić. Poradzono mu, by wziął sobie pannę z sąsiedniej wsi. Początkowo wahał się, ale później się zgodził. Niebawem był już zaręczony. Powiedział jej o swym nawróceniu, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia, gdyż raczej stroniła od wierzących. Krewni chcieli jednak wprowadzić ją do rodziny, bo była bogata.

Uczęszczałem wtedy do Szkoły Biblijnej w Gdańsku i co jakiś czas odwiedzałem swą rodzinną wieś. Teraz przyjechałem właśnie po tych zaręczynach. Musiałem wygłosić kazanie na temat Lota, jego przywiązania do spraw ziemskich i końcowego etapu jego życia, jakim było piekło. Bóg był obecny - czułem bliskość Jego Ducha. Po kazaniu padliśmy wszyscy na kolana. Gdy czuliśmy wśród siebie Ducha Bożego i jeden po drugim zaczęliśmy głośną modlitwę, doznawałem wewnętrznego przynaglenia, by spojrzeć na Zygmunta. Zobaczyłem, jak po policzkach spływają mu łzy. A potem zdjął z palca pierścionek zaręczynowy, wzniósł ręce i powierzył Bogu swą drogę życiową, prosząc Go o wybaczenie. Przeprosił na klęczkach również swe rodzeństwo. Następnie zaczął wielbić Pana jako swego Zbawiciela i opiekuna.

We wsi oczywiście szeroko rozwodzono się nad jego postanowieniem. Zygmunt jednak nadal się cieszył, że zerwał z narzeczoną, zgodnie ze swym sumieniem. Potem ożenił się z pewną biedną dziewczyną, której rodzice pracowali na folwarku. Wkrótce został zarządcą wielkiego majątku w sąsiednim powiecie.

Często słyszałem, jak śpiewał sam wschodnią pieśń, której refren brzmiał: ,,Rosjo, Rosjo, idziemy ci z pomocą. Zbawiciel umarł również za ciebie”. Łzy spływały wówczas po jego twarzy i modlił się gorliwie za ten naród. W sierpniu 1942 on również poległ w Rosji. Ostatni jego list do mnie był jakby listem pożegnalnym. pisał: ,,Pozostało nas jeszcze 7 z kompanii. Właśnie parę odłamków wyjąłem z kołnierza. Testament mam ze sobą i modlę się...” Na drugim brzegu zobaczymy się ponownie.

Młodszy brat Erich

Urodził się jesienią 1919, w rok po powrocie ojca z Syberii. Był bardzo podobny do Roberta, najstarszego brata. Ojciec szczególnie go kochał, bo był to pierwszy syn po 4-letniej bolesnej rozłące.

Po moim nawróceniu również on doznał przebudzenia. Ale nie od razu oddał życie Bogu, lecz się wahał. Uczył się ślusarstwa. W ciągu dnia dużo było we wsi ruchu, jak to na wiosce. A jak kto nie miał roboty, szedł sobie pogadać do kuźni. W owym czasie wiele mówiono wśród młodzieży o nawróceniach. Erich też dołożył swoje trzy grosze i zaczął żartować sobie z innymi na temat nowo nawróconych. Stał właśnie przy wiertarce. Jakoś nieszczęśliwie palec dostał mu się pod wiertło. Skończyło się to amputacją.

Dwa lata później Pan nawiedził ponownie naszą wioskę i niektórzy zaczęli nowe życie. Również Erich przychodził na zgromadzenia. Bracia i siostry dostrzegali, jak bardzo działał w nim Duch Boży. Ale i teraz był oporny. Po jakimś czasie znów się zdarzyło, że kilku chłopaków przyszło do kuźni, by pożartować z nowo nawróconych rówieśników. Dołączył do tego Erich. I oto znów wydarzył się wypadek. Otóż wpadł mu do oka wiór. Przerażony opuścił kuźnię i pomknął do lekarza.

Jakiś czas potem przeszedł przez „zieloną granicę” do Niemiec. Był rok 1937. Wkrótce znalazł się w szeregach Hitlerjugend. Duszę jego wypełniał jad i nienawiść do Żydów. Ojciec natomiast zwykł często prowadzić przyjacielskie rozmowy z żydowskimi handlarzami, zwłaszcza po dobiciu jakiegoś targu. I chociaż nierzadko zdarzało się, że go oszukali, to za każdym razem opowiadał im o Mesjaszu. Handlarze opuszczali nasz dom głęboko poruszeni. Nieraz widziałem, jak ocierali sobie łzy. Ojciec prenumerował gazety żydowskie: ,,Przyjaciel Syjonu” i „Nadzieja Izraela”.

Teraz jednak był już u Pana. W maju 1933 zmarł na dolegliwości serca, jakich nabawił się w czasie pobytu na Syberii.

Przekonałem się, że ci, którzy poznali Prawdę, ale nie byli skłonni jej słuchać i oddać życia Jezusowi, wpadali prędzej czy później w nowy prąd z Zachodu, w hitleryzm.

Stawali się wówczas gorsi od tych, którzy niczego się nie nauczyli o zbawieniu Pańskim.

Później ci, którzy byli już wierzący, ale zamknęli się na dalsze Prawdy Boże lub nawet je zwalczali, nie rozpoznali tego ducha piekielnego, który potrafił maskować się gorliwą religijnością. Przywódcy, wśród nich także przełożeni, którzy swego czasu stawiali opór działaniu Ducha Świętego i wyrażali się obelżywie na temat Jego wylania, zostali porwani przez ten antychrześcijański strumień i utonęli w jego odmętach. Przełożeni małych społeczności mieli niekiedy więcej informacji i orientacji w tej sprawie, niż znani szeroko ewangeliści i kaznodzieje. Kto nie znajdował się w przystani Jezusa Chrystusa, stał się ofiarą tej brudnej ideologii.

Gdy po wejściu Niemców mój brat wrócił do naszej wioski rodzinnej, byłem zdumiony jego nienawiścią do Żydów. Reagował zupełnie inaczej niż dawniej. Instynktownie bałem się go i uważałem na to, co mówię. Moje drugie kazanie po nawróceniu opierało się na 13 rozdziale Ewangelii św. Marka, gdzie jest powiedziane: „I wyda na śmierć brat brata...” Pamiętałem o tym słowie. Jednakże upomniałem brata, by skierował się sercem do Jezusa. Ale natrafiłem na granit; zaczął mi po prostu grozić. Pewnego dnia powiedział do mnie przy matce i młodszym bracie:

- Gerhard, przestań mi gadać o tym żydowskim synu. Wkrótce z nimi zrobimy porządek, potem weźmiemy za kołnierz również was, zielonoświątkowców.

Twarde i nieprzejednane było spojrzenie jego oczu. Wiedziałem, że opanował go inny duch, hitlerowski. Teraz mogłem już tylko się modlić.

On też poszedł do kuźni i przywitał się ze starymi kumplami. I znowu wzięli na języki ludzi pobożnych i zaczęli się z nich nabijać. Owego ranka brat Emil Witzke poczuł jakiś przymus wewnętrzny, by pójść do kuźni. A przez niego często objawiały się dary Ducha. Właśnie wszedł, gdy mój brat głośno nadal bluźnił, nie licząc się bynajmniej z wejściem Emila. Ten wówczas podszedł śmiało do niego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł dobitnie:

- Erich, pierwszy raz zapłaciłeś za to palcem, drugi raz okiem; uważaj teraz, żebyś nie zapłacił za to życiem.

Erich bez słowa wyszedł z kuźni. Pod wieczór wprowadzał wóz do stodoły. Zazwyczaj był zwinny i silny. A teraz coś mu się stało. Jakaś żyła w nim pękła i poczuł okropny ból. Temperatura podskoczyła prawie do 41°. Szybko zabrano go do szpitala. Jednakże ludzie stanęli przed zagadką. Całe konsylium lekarskie natychmiast zwołane, nie potrafiło mu pomóc. Po dwóch dobach już nie żył.

We wsi podawano sobie z ust do ust: „Wyrok Boży!” Również niewierzący, będący pod wpływem hitleryzmu, przekazywali sobie tę nowinę szeptem. Nikt nie ośmielił się donosić na wierzących władzom. Śmierć mego brata wszystkich zaszokowała.

Spośród mych rodzonych braci jeszcze jeden stoi mi przed oczyma. Miał imię Ewald, które dostał po siódmym bracie, zmarłym parę miesięcy po urodzeniu. Ewald był słabowity, podatny na choroby. Wyrósł jednak na dryblasa i już w wieku lat 16 miał prawie 190 cm. Dalej już nie rósł. Wyróżniał się zdolnościami muzycznymi i lubił śpiewać.

Gdy wybuchła wojna, miał 13 lat. Zabrano go niebawem do Hitlerjugend, choćby ze względu na wzrost. Był on szeroko otwarty na Słowo Boże. Mogłem z nim rozmawiać o Jezusie. Chętnie słuchał. A wtedy właśnie nasze drogi rozeszły się. Wciągnięto go do SS i wylądował w kancelarii obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Od niego dowiedziałem się o okropnościach, jakie tam się działy. Gdy w końcu dostał urlop, powiedział:

- Mamo, nie wrócę już tam, nie, mamo, nie...

- Złapią cię i zabiją...

- Nie, mamo, nie wrócę już tam. Wkrótce przyjdą Rosjanie, to wezmę ciebie i uciekniemy razem na Zachód.

I tak się stało. Ale po drodze został zatrzymany przez Polaków z żandarmerii. Aresztowano i sąd wojskowy skazał go na śmierć.

Wyroki takie wykonywano natychmiast. Widział jak wieszano żołnierzy. Wtedy zawołała matka do Boga - publicznie wezwała Go na pomoc: „Boże, czterech synów straciłam, a tego mają mi powiesić!” Bóg wysłuchał jej modlitwy. Wyłączono go spośród skazanych i wysłano przepełnionym pociągiem, wraz z konwojentem do pewnej placówki SS. Po drodze udało mu się przy pomocy ziomków oswobodzić od konwojenta i zniszczyć papiery. Bez dokumentów zameldował się w jednostce wojskowej, niby jako maruder i został wkrótce wysłany na zbliżający się front, w charakterze żołnierza rezerwisty. W czasie kapitulacji udało mu się uciec przed rosyjskimi jednostkami frontowymi, a rosyjskie władze okupacyjne wysłały go na Zachód jako ciężko chorego na gruźlicę. Jego młodzieńcza twarz i poczciwy wygląd wzbudziły współczucie pewnego wyższego oficera. Potraktował go nieomal po ojcowsku. Udało mu się przetransportować go niebawem do strefy amerykańskiej. Zobaczyłem się z nim wreszcie, gdy już przebywał w sanatorium przeciwgruźliczym w Sonnenblick, niedaleko Marburga nad Lahn. Wtedy pragnął jedynie pokoju z Bogiem. Po tych wszystkich okropnościach, jakie widział w Mauthausen, czuł się załamany i nie chciał już żyć na tej ziemi. Trzy dni przed śmiercią przeżywał radość i szczęście u boku Jezusa. Wiedział, iż wkrótce Pan powoła go do siebie. Nie mogłem pojechać na jego pogrzeb, bo miałem wtedy ewangelizację. Ale tam, po drugiej stronie on również czeka na mnie.

Było jak w Antiochii

„A gdy oni odprawiali służbę Pańską i pościli, rzekł Duch Święty...” - Wspólnota, w której mówił Duch Święty. Co działo się poprzednio? Służyli Panu i pościli. Są to Pańskie okoliczności i warunki. Przy ich spełnieniu mógł się Duch Święty odzywać we wspólnocie. Miał swą przestrzeń w Antiochii. I ludzie byli Mu posłuszni. Coś takiego przeżywałem też w zborze rodzinnym w Przesięku. Zbór miał radę starszych i diakonów. Gdy było ich wielu, wtedy mówił Duch Boży w różnorodny sposób. Robotników wysłano do winnicy Pańskiej, zajmowano też nowe miejsca. Był to chyba rok 1924 lub 1925, kiedy w taki sposób niektórzy bracia wyjechali do Argentyny, do prowincji Chaco. Tam się osiedlili i dziś istnieją tam zbory. Tak, Duchowi Świętemu dano miejsce. Nikt nie przepychał się, by zabrać głos. Bracia służyli w większości tak, jak prowadził ich Duch Święty. Były objawienia, wizje, proroctwa, uzdrowienia chorych, śpiewanie w językach, ze świetnymi komentarzami lub interpretacjami ku zbudowaniu i pokrzepieniu. Katastrofy gospodarcze lub ludnościowe przewidywano poprzez Słowo rozeznania i proroctwa, a bracia i siostry wiedzieli, jak się zachować. Bardzo często udzielano pomocy, która łagodziła nieco biedę i nędzę. Nie dyskutowano przy tym ani nie roztrząsano gorączkowo, jak to bywa dzisiaj w różnych wspólnotach czy zborach. Bracia stawali przed Bogiem, zanosili Mu problem i czekali na wskazówkę od Pana.

Oto przykłady: Młody człowiek, (który jeszcze dziś żyje) zachorował ciężko na astmę. Podupadał w oczach. Z trudnością już przechodził nawet kilka kroków. Często, gdy pod koniec tygodnia przyjeżdżałem do domu, widywałem go siedzącego w fotelu na podwórku. I oto nagle rozeszła się po wsi niewiarygodna wiadomość: „On jest zdrów, błyskawicznie został uzdrowiony i wczoraj wieczorem poszedł zaraz na zgromadzenie u Kowalskiego”. Jak się to stało? Jedna z sióstr, która dziś nadal żyje, Maria R. doznała przynaglenia wewnętrznego, by się za niego modlić. Niezupełnie jeszcze oddał się on Panu. Duch Boży powiedział jej, że ma do niego pójść i powiadomić, iż powinien zawołać do siebie braci, by się nad nim pomodlili, a będzie uzdrowiony. Dwukrotnie Pan Bóg przemówił do niej w ten sposób. Posłuchała i poszła. W tym samym czasie musiał również brat Fryderyk Kowalski modlić się za niego i wówczas zobaczył w objawieniu zwiędłe rośliny, całkiem już obumarłe. Potem nagle zaczęły pączkować wśród cudownej, świeżej zieleni, która wyglądała bardzo przyjemnie. Wówczas zrozumiał, że ów chory na astmę będzie uratowany mocą Bożą. Tymczasem chory zawiadomił braci, że mają do niego przyjść, namaścić go olejem i modlić się nad nim z nałożeniem rąk. Zapragnął cały służyć Panu. W naszej wsi przebywali właśnie bracia Winiarski i Jakub Rotenbusch, którzy przybyli w odwiedziny. Brat Fryderyk poprosił ich, by odwiedzili tego chorego, co zaraz chętnie uczynili. Podczas nałożenia rąk przeniknęła chorego Boża moc, wstał i poszedł tego samego wieczoru razem z nimi na zgromadzenie. W czasie wojny musiał pełnić służbę daleko na północy w Finlandii. Teraz ma 60 lat i mieszka w Nadrenii. Wiele tego rodzaju cudów Bożych wydarzyło się w Przesięku.

Brat Fryderyk miał pewnej nocy, pod koniec stycznia 1933, wizję we śnie. Ujrzał liczbę 666, która ukazywała się, wznosiła i zanikała. Obudził się i spytał w modlitwie Boga, jak ma to zrozumieć. Zobaczył wtedy twarze Józefa i sług faraona, a zwłaszcza okoliczności pokazane im w dwóch obrazach. Spokojnie zasnął ponownie, napełniony Duchem Bożym. Powtórnie ukazała mu się to sama liczba wraz z zawołaniem: ,,Czuwajcie!” Parę dni później świat dowiedział się, że Hitler został kanclerzem Rzeszy! Fryderyk wiedział, że on wystąpi pod postacią Antychrysta, że stanie się wielki i że zniknie.

Wspomniany już brat Emil Witzke został zabrany z 4 innymi mężczyznami pod koniec sierpnia 1939 do polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, gdzie niewymownie cierpiał. Skazano go już na śmierć i wtedy jeszcze raz pomodlił się do Pana, pochylając się nisko. Miał wtedy taką wizję: Na wielkim walcu stał dumnie rozkraczony Hitler. I na tym walcu był napis ,,Niemcy”. Następnie przytoczył się do niego inny mniejszy walec z napisem ,,Polska”. Postawił nań stopę. Wówczas zaczęły toczyć się ku niemu walec za walcem z nazwami wszelkich dalszych państw, które Hitler po kolei brał. Teraz stał bardzo potężny, z ręką grożącą i państwami pod swymi stopami. Ale wtedy walce zaczęły się poruszać. Jeden po drugim znikały spod nóg zdobywcy, a w końcu również zniknął walec z napisem ,,Niemcy”. Wtedy wywrócił się on sam. Brat Emil ocknął się i wiedział już, że Hitler wkroczy do Polski, a potem zajmie wiele innych krajów, ale będąc u szczytu władzy zacznie się staczać. Powiedział do swych wiejskich towarzyszy niedoli: ,,Miejcie jeszcze trochę cierpliwości, za parę dni przyjdą Niemcy i będziemy wszyscy wyzwoleni”. W ludzi, którzy stracili nadzieję wstąpiła na nowo siła życia. I faktycznie, niebawem wybuchła wojna z Polską i uwolniono ich z polskiego obozu.

Moja wiara doznawała często cudownego wzmocnienia w tej wspólnocie. Oto przykład. Pieśń nr 428 z naszego śpiewnika nabrała dla mnie wielkiego znaczenia na pewnym zgromadzaniu w niedzielne popołudnie. Życzyłem w sercu podobnego błogosławieństwa innym braciom i siostrom. Ale nie odważyłem się, jako młode dziecko w Chrystusie, zaproponować jakiejś pieśni. Nie czułem się jeszcze tego godny. A więc przed pójściem na spotkanie poprosiłem Boga na kolanach, aby dotknął serca brata Fryderyka tak, by on tę pieśń zaśpiewał. Pocieszony poszedłem na nabożeństwo. Po paru pieśniach chóralnych wstał Fryderyk i powiedział:

- Siostry i bracia, ciągle muszę na tej godzinie wieczornej myśleć o wspaniałej pieśni „Panie, prosimy żarliwie”. Otwórzmy nasze śpiewniki i zaśpiewajmy pieśń nr 428!

Ze łzami dziękowałem Bogu.

Tu w zborze zostało też potwierdzone moje powołanie do służby Panu. Była to moja ordynacja i możliwość wyboru rodzaju służby.

Wkrótce po nawróceniu, kiedy błagałem Boga o światło w kwestii mego zawodu, stało się dla mnie jasne, że nie mogę już działać na niwie polityczno-społecznej. O kaznodziejstwie też nie myślałem, bo byłem - jak to powiedział Mojżesz - ciężkiego języka. Trudno mi było przemawiać do ludzi. Przyczyniło się do tego znaczne osamotnienie w dzieciństwie z powodu upośledzenia mowy. Ale poprzez nowo narodzenie coś się ze mną w tej sferze życia stało. Wszędzie chodziłem, by z radością świadczyć o mym Zbawicielu, Jezusie Chrystusie. Nazywano mnie nawet „Kruger - Alleluja.” Ale na zgromadzeniach siedziałem cicho i nie śmiałem wystąpić, chociaż bracia często mnie do tego namawiali. Aż pewnego dnia, parę tygodni po chrzcie, pojawiło mi się przed oczyma słowo z 13 rozdziału Ewangelii św. Marka. Poczułem, jak mnie przenika moc Boża i że mam wstać, by zabrać głos. Tymczasem brat Fryderyk już powiedział:

- Bracia, jeżeli ktoś wśród nas otrzymał od Pana słowo na tę godzinę, niech się nie powstrzymuje, lecz je wypowie.

Czekałem, ale nikt nie wstał. Wtedy popatrzył na mnie i nie spuszczał wzroku. Wstałem przeto i odczytałem ten werset św. Marka. Pan dał mi właściwe słowo i wszyscy zostali ożywieni Duchem Bożym. Nie miałem wtedy jeszcze daru języków, ale moc Ducha Świętego wypełniła mi serce, które coraz bardziej pragnęło kochać Jezusa.

Wówczas otrzymałem przynaglenie, by pójść na pocztę do sąsiedniej wioski. Nigdy poprzednio czegoś takiego nie robiłem, bo listonosz przynosił codziennie korespondencję do domu. Wybrałem się wcześnie. Gdy pojawiłem się tam, urzędnik pocztowy rzekł:

- Przyszedł pan naprawdę w porę! Czekają tu dwa listy polecone do rąk własnych, jeden z Niemiec, a drugi z Gdańska.

Z Olsztyna pisał brat Grudziński z wiadomością, że ma dla mnie na widoku dobrze płatną posadę. Korzystną ze względu na matkę, bym jej pomógł wykształcić swych młodszych braci. W liście z Gdańska było zaproszenie od brata Schmidta do Szkoły Biblijnej. Co robić? W ciągu najbliższych dni trzeba się było zdecydować. Zanim przyjechałem do domu, ukląkłem w lasku i całą sprawę oddałem Bogu. Nie było mi dane, bym podniósł z radością list z Niemiec i dziękował Panu, gdyż jakiś wewnętrzny opór powstrzymywał mnie od tego. Co zaś do listu z Gdańska, to ręka podniosła go szybko i wielbiłem Boga w głos. Moja droga była jasna - do Szkoły Biblijnej w Gdańsku. Matka nie mogła tego zrozumieć. Spodziewała się, że będę dobrze zarabiać i jako wierzący nie będę przepuszczać pieniędzy - jak się to u nas mówi - a więc niczego nie tracić, lecz wspomagać pozostałe dzieci, łożąc na ich naukę. Bóg przyszedł mi jednak z pomocą i byłem w stanie powiedzieć matce z wiarą:

- Mamo, żadne nieszczęście nie dotknie naszego domu, dopóki będę w Szkole Biblijnej. Żadna krowa ani świnia, żaden koń nie padnie.

I Bóg ochraniał nadal gospodarstwo. W całej wsi srożyła się różyca świń. A my zostaliśmy od tego uchronieni. Mój wierzący brat, który był ze mną, przeżywał pod tym względem cud za cudem. Również matka składała wszystko w Boże ręce i nic już przeciwko temu nie mówiła.

Zborowi leżało już od dawna na sercu, bym wstąpił w służbę Bożą. Czekano tylko na moją decyzję, jako że bracia pozostawiali takie sprawy Panu i modlili się, aby znalazło to potwierdzenie u dwóch lub trzech osób. Ponosili również wszelkie wydatki związane ze Szkołą Biblijną. I tak oto nadszedł dzień mojego wyruszenia na służbę Pana, do zadań w Królestwie Bożym. Modlono się nade mną, błogosławiono i powierzano mnie łasce Bożej. Wówczas już od 8 miesięcy żyłem w duchu Chrystusowym.

 

Wśród braci w szkole

Wędruję radosny z laską pielgrzymią,

bo Ty jesteś mój!

Jestem dobrej myśli, choć droga idzie pod górę,

bo Ty jesteś mój!

Tylko jedno życzenie: podążać Twoim śladem,

w posłuszeństwie Tobie, Mój Zbawco, iść za Tobą.

Już raz, we wczesnej młodości, musiałem opuścić dom rodzinny, by przygotować się do pewnego świeckiego zawodu. Miałem wtedy 14 lat. Zbór w Przesięku był też takim domem rodzinnym, ale w znaczeniu duchowym. W każdym razie teraz byłem jeszcze jakby niemowlęciem. Jednakże w tej wspólnocie zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. I tak samo w domu rodzinnym otrzymywałem najlepsze wychowanie na swe całe życie na ziemi, z czego korzystam jeszcze do dziś. Bo zawsze, gdy coś wygodniejszego chce mnie zwieść, to staje mi przed oczyma pełne wyrzeczeń życia mego ojca. Między innymi wciąż jest moim wzorem, jeśli idzie o czytanie Biblii wczesnym rankiem. Pamiętam, jak wstawał jeszcze po ciemku, szedł do kuchni - gdzie było moje łóżeczko - zapalał lampkę i klękając przy krześle długo czytał Biblię, płacząc przy tym niekiedy lub wzdychając. Ta jego Biblia pozostała mi do dziś, mimo zawieruchy wojennej. Ma wiele żółtych plam, znaków jego łez. Takim było również miejsce mego duchowego narodzenia - zbór. Zawsze, gdy znajdowałem się w trudnościach duchowych, jakby bez wyjścia, czy to w sferze poznania i nauki, czy też przemian w tym niedobrym świecie, wspominałem otrzymaną podstawową wskazówkę: „Jak więc przyjęliście Chrystusa Jezusa, Pana, tak w nim chodźcie” (List św. Pawła do Kolosan 2,6).

Teraz przyszła jakby stacja pośrednia w mym życiu duchowym i w duchowej drodze: Szkoła Biblijna. Wiedziałem, że nie jestem sam. Ze mną idzie Pan. I w braciach, którzy mnie spotykają, jest ten sam Pan. W tym nastroju ukształtowany przez mleko Słowa usłyszanego w macierzystym zborze - zajechałem do Gdańska, gdzie mieściła się Szkoła Biblijna Misji Wschodnioeuropejskiej, prowadzona przez brata Gustawa Herberta Schmidta. Spotkałem tu braci z wielu krajów - doświadczonych pracowników Królestwa Bożego - którzy już wiele wycierpieli dla Jezusa. A także młodszych braci, pełnych gorliwości i zapału, gotowych również oddać życie za swego Zbawiciela. Wszyscy w jednej klasie, wszyscy przy tym samym stole, wszyscy spragnieni wejść głębiej w Słowo Boże i nabrać większych umiejętności w niesieniu Jego słowa zgubionemu światu. Duże wrażenie wywarło na mnie to, że było tu wielu braci starszych. Jeśli jeszcze oni tu przybyli po naukę, to o ileż bardziej ja potrzebowałem tych błogosławionych lekcji!

Naszym głównym nauczycielem biblistą był brat N. Nikoloff, Bułgar, który spędził wiele lat w Ameryce Północnej, a potem jak apostoł niósł Boga Bułgarom, by ugruntować i wzmocnić wiele wspólnot. Z całą pokorą i mądrością potrafił pokazać nam, że Bóg dziś, podobnie jak w czasach apostolskich, ratuje ludzi i powoduje powstawanie wspólnot. Czynił to w oparciu o Pismo Święte, którego aktualność potrafił mocno udowodnić opierając się na własnych doświadczeniach. Niekiedy wydawało mi się, jakby to Mojżesz stał, który dopiero co obcował z Bogiem, wystąpił przed ludem i przedstawił Bożą wspaniałość. Czasami zdarzały się przerwy w nauczaniu, podobnie jak niegdyś przy poświęcaniu świątyni Jerozolimskiej, kiedy to kapłani nie potrafili się znaleźć wobec jawnej wspaniałości Bożej i służbę swą wypełniać. A potem wielbiliśmy Pana jednym głosem, radując się Jego Obliczem. A nieraz trwaliśmy w cichej modlitwie, pełnej uświęcenia, jakie Duch Boży dawał.

W prawdy nauki wprowadzał nas brat Gustaw. Ale nie mógł być z nami bez przerwy w tej Szkole Biblijnej, gdyż prowadził wiele kursów biblijnych w całej Europie Wschodniej. Mówił nam o powołaniu i o życiu służebnym, zgodnym z wolą Bożą; o swym osobistym stosunku do Pana i o trwałości nauki. Jego bogate doświadczenia kształtowały nauczanie, tak bliskie czasom i życiu, jakbyśmy w nie wchodzili przemienieni. Zostało nam coś przekazane, przyswojone przez nas. Była to nie tylko wiedza i poszerzenie wiadomości, lecz również przemiana serca i przekazanie mocy.

Naszą jakby mamą była siostra Vera Nitsch. Jej cicha postać, nie narzucanie swego zdania, matczyna troska - wszystko to bardzo przypominało nam Deborę, która wspólnie z „książętami Izraela śpiewała Panu”. A oto mały przykład, który mówi nam, jak blisko Pana pozostawała, aby Jego wskazania wprowadzić w praktyce w swoją służbę. Wspólnota z mych stron rodzinnych ponosiła oczywiście koszty mego zakwaterowania i wyżywienia, ale o kieszonkowe musiałem się troszczyć sam. I właśnie miałem wysłać pilną korespondencję, ale zabrakło mi pieniędzy na znaczki. Jednak listy przygotowałem, po czym pomodliłem się. Czułem, że przyjdą pieniądze na znaczki pocztowe. Nie wiedziałem tylko, jak. Nie wrzuciłbym do skrzynki listów bez znaczków. I w tym momencie siostra Vera zeszła po schodach mówiąc:

- Bracie Gerhardzie, nie mogę wykonać żadnej pracy. Ciągle stoisz mi przed oczyma i mówi coś we mnie, że jesteś w kłopocie i że mam cię odszukać, by przekazać ci te pieniądze.

Zaniemówiłem, ale potem rzekłem z radością:

- Tak, siostro Vero, jestem w potrzebie i właśnie modliłem się o pieniądze. I oto Pan Bóg przysłał cię do mnie, biorę je z Jego ręki.

W jej oczach pojawiły się łzy radości. I wielbiliśmy Pana, który ciągle, nadal jest Bogiem Eliasza.

Jezus wybrał kiedyś nie jednego, nie dwóch, lecz dwunastu uczniów. Wśród nich byli rodzeni bracia Jakub i Jan oraz Piotr i Andrzej. Spośród tych czterech wziął Pan Jana i Piotra, by uczynić z nich jakby dwójkę, parę do służby. Trwało to długo i wiem z Ewangelii, że Piotr i Jan nieraz się sprzeczali. Raz nawet zapomniał Piotr w swoim egoizmie, że ma brata imieniem Jan. Powiedział: „Panie, a co z tym?”. Ten! Nie chciał mieć z nim do czynienia. Ale moc Jego miłości wylewana jest na nasze serca przez Ducha Świętego. Pan zdołał ich obu tak razem poprowadzić, że później w Dziejach Apostolskich czytamy: ,,A Piotr i Jan wstępowali do świątyni...”. Oni też zostali wysłani przez pozostałych apostołów do Samarii. Cudowne! I tak dzisiaj się również dzieje. Podobnie stało się i w Szkole Biblijnej w Gdańsku.

W tej wspólnocie następowało wzajemne oczyszczanie się i obmywanie z egocentryzmu, z pragnienia, by mieć zawsze rację. Tak właśnie było we wspólnocie z braćmi, a nie gdzieś w oddzieleniu, nie w pustelni. Przy stole przede mną siedział bardzo miły brat, nader pilny. Nie miał wyższego wykształcenia, bo ponoć nie nadawał się do tego, czy też okoliczności mu na to nie pozwalały. Miał jednak sporą wiedzę z najróżniejszych książek. Ale nie były to wiadomości bez luk. Przy stole toczyły się również rozmowy. Brał on w nich żywy udział i często mnie wyprzedzał. Pozwalałem mu wieść prym, ale jeśli powiedział coś niezbyt do rzeczy, a ja to wiedziałem dokładnie, starałem się go poprawić. Zdarzało się to coraz częściej, aż zauważyłem, że go to gniewa. Zaczynał milczeć lub ostro replikował. Znów się właśnie tak zdarzyło, a było to akurat przed niedzielą. Odezwało się we mnie:

„Idź i przeproś go!” Upierałem się jednak przy swej racji. Czekałem aż do niedzielnego poranku. Spałem niespokojnie. Przyszła pora, by iść na nabożeństwo. W wyobraźni ciągle widziałem tego brata. Poszedłem w kąt pokoju, by się pomodlić. Otrzymałem słowa: „Niech wszystko u was dzieje się w miłości!”. Tej miłości zabrakło mi właśnie. Pochyliłem się przed Panem Bogiem i poszedłem do tego brata. W momencie, gdy chciałem zapukać do jego drzwi, on sam je otworzył. Wybierał się akurat do mnie. Wpadliśmy sobie w ramiona, zapłakaliśmy z radości i poszliśmy razem do świątyni. Alleluja!

W moim macierzystym zborze nie nalegano na dar języków, lecz pozostawiono sprawę Panu, „jak On zechce”. Nikogo nie interesowało, czy ja już mówię językami. Bracia cieszyli się, gdy dawałem świadectwo. I wiedzieli, że było to działanie Ducha Świętego. A dar języków występował prawie na każdym spotkaniu. Nieraz Duch Święty dawał w pełni znać o Sobie. Ale, jak już podkreśliłem, języki nie były wymagane, jedynie oczekiwane, witane, a Pan chrzcił potężnie Duchem Świętym.

Zaledwie zapoznałem się z braćmi w Szkole Biblijnej, spytano mnie:

- Czy mówisz już nowymi językami?

- Nie.

- I chcesz być kaznodzieją? Tutaj mówimy najpierw językami, a dopiero potem idziemy do pracy.

Starałem się więc o to. W dniach modlitewnych przychodzili do mnie szczególnie gorliwi bracia, nakładali ręce, nie czekając nawet, bym ich o to poprosił.

W bibliotece szkolnej wyszukałem różne książki teologiczne, między innymi na temat Ducha Świętego i Jego wylania. Szukałem w nich wyjaśnienia, bo sądziłem, że lektury znajdujące się w bibliotece Szkoły Biblijnej muszą być najlepsze. Tygodniami siedziałem i czytałem, ale nie doszedłem do przekonania, że muszę otrzymać dar języków. Brat Nikoloff był w tych sprawach bardzo delikatny. Nie nalegał na nikogo, lecz obserwował rozwój danego brata pod tym względem i stosownie do tego udzielał mu osobistych nauk lub potrzebnych wyjaśnień na temat jakiegoś doświadczenia duchowego. Dotąd jednak nie zajął się mną. Wkrótce miałem dosyć tych książek. Przypomniało mi się wówczas moje nowo narodzenie i to, że Pan Bóg potwierdził je przez Ewangelię św. Jana 3, 16. Wziąłem Biblię, ukląkłem i powiedziałem: „Boże, stosownie do Twego słowa narodziłem się na nowo; stosownie do Twego słowa dałem się ochrzcić; stosownie do Twego słowa przydzielono mnie do służby; pozwól, abym również stosownie do Twego słowa przeżył chrzest w Duchu”. Wówczas odebrałem przynaglenie przeczytania czegoś w Dziejach Apostolskich. Zobaczyłem, co mówi apostoł Piotr w rozdziale 11 na temat chrztu w Duchu Świętym w domu Korneliusza: „...zstąpił na nich Duch Święty, jak i na nas na początku”. Położyłem wtedy palec na rozdziale 2, wersecie 4 i powiedziałem: „Panie, jeśli uczyniłeś to u Korneliusza i u wszystkich, którzy byli w jego domu, to uczyń podobnie ze mną”. W wyobraźni zobaczyłem wówczas sąsiada Radke. Musiałem jeszcze do czegoś się przyznać. Oczywiście, sporo mu już wyznałem w czasie choroby, kiedy po raz pierwszy doznałem przebudzenia, ale po nawróceniu nie odwiedziłem go, choć odczuwałem wewnętrzne przynaglenie. „Czy naprawdę jest tak? Pan Bóg błogosławił ich przecież dotąd, dawał słowo rozeznania! Czy naprawdę powinno mi na tym zależeć? Czy nie są to jakieś własne myśli?”. Wahałem się, czy do niego napisać. Mimo to zacząłem się modlić o chrzest w Duchu Świętym. Minęło parę miesięcy, a daru nie otrzymałem. Bracia nie potrafili tego wyjaśnić. Przyszła niedziela, dzień Wieczerzy Pańskiej, 8 marca 1936. Pan Bóg był cudownie obecny. Ja jednakże myślałem sobie o chrzcie w Duchu i powiedziałem: „Panie, jak mam uczestniczyć w Wieczerzy, jeśli nie możesz mnie ochrzcić Twym Duchem? Panie, pokaż mi przeto, jaka przeszkoda przede wszystkim u mnie występuje!”. I jeszcze raz ujrzałem w swej wyobraźni sąsiada Radke. Powiedziałem: „Panie, uczynię to”. Uczestniczyłem w Wieczerzy. Radość wypełniła mi serce. Potem poszedłem do domu i napisałem do brata Radke wyznając mu swe niegodziwości, jakie popełniłem wobec niego, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Następnego wieczoru przeżyłem z Dziejów Apostolskich werset 4 w rozdziale 2. Była radość, wysławianie i uwielbienie w całej Szkole Biblijnej. Zaprawdę, Bóg jest dobry, ale również sprawiedliwy i nikogo nie wyróżnia.

Co więc miało tu do rzeczy wyznanie wobec brata Radke? Przecież on należał do innej społeczności kościelnej, gdzie myślano, iż we wspólnocie zielonoświątkowców nie ma żadnych prawdziwych nawróceń. Gdy potem usłyszał, że ja też miałem się nawrócić i to w zborze zielonoświątkowym, powiedział sobie: „Jeśli jest to prawdziwe, to on sam do mnie przyjdzie i przyzna się”. Znał moje poprzednie przejścia, jak mu podkradałem gruszki, jak tratowałem jego zboże, itd. Gdy zaczęły się ferie w Szkole Biblijnej i przyjechałem do swej wsi, to najpierw poszedłem do niego, mimo że już poprzednio przyznałem się mu w liście. Gdy wszedłem, radość rozjaśniła jego twarz, pooraną latami i ciężką pracą. Łzy wypełniały mu oczy. Położył mi rękę na ramieniu i powiedział:

- Gerhardzie, teraz wiem, że naprawdę się nawróciłeś. Niech Bóg cię błogosławi i przekazuje błogosławieństwa przez ciebie! Twarz jaśniała mu Bożą radością.

Nie powiedział jednak ani słowa o swej wizji, jaką miał w roku 1916 na temat mojej drogi życiowej. Ci drodzy bracia, mający cudowne doświadczenia z Bogiem, ale pozostający w swojej wspólnocie modlitewnej, nie dzielili się tak szybko swymi wizjami z innymi ludźmi, lecz czekali cierpliwie, aż dany człowiek sam coś takiego od Boga otrzyma. Przyjmowali te objawienia pokornie jako odpowiedź Bożą na żarliwą modlitwę - objawienia, których spełnienie miało nastąpić w przyszłości.

Owego wieczoru godzinami mówiłem językami, ale nazajutrz już ich nie miałem. Modliłem się, ale nie przychodziły. Co się stało? Czy zgrzeszyłem? Byłem jednak bardzo szczęśliwy. Nie, grzech tu nie wystąpił. „Boże, Ty wiesz, dlaczego nie potrafię już mówić językami!”. Kilka dni później przyszły one mimo woli, całkiem spontanicznie. I znowu zniknęły. Były to różne języki, nie zawsze o tym samym brzmieniu. Jednakże niebawem spotkałem się w pracy z dziećmi Bożymi mającymi moc Ducha Świętego, ale mówiącymi językami tylko przy otrzymywaniu chrztu w Duchu Świętym. Pan Bóg jest właśnie cudowny. Języki z tłumaczeniem otrzymałem 2 lata później, a same języki za każdym razem, aby się budować, śpiewać, radować lub trwać ofiarnie w Panu. Otrzymałem to w roku 1946 na ulicy w Leer, gdy szedłem do domu z bratem Edmundem Heitem ze spotkania ewangelizacyjnego, kiedy to parę ciężkich spraw leżało nam na sercu, a przed nami piętrzyły się trudności. Tym razem otrzymałem języki towarzyszące każdej modlitwie. I chwała Panu, bo jest wspaniale mówić w Duchu językami i wielbić Pana.

A oto pewne przeżycie z owego czasu, kiedy to Pan Bóg podbudował mnie przy pomocy języków. Szczególnie to pamiętam. Otóż od dziecka miałem skłonności do rozmyślań. Teraz mieliśmy na lekcji tajemnicę wieczności. Tematem było również tzw. powszechne przebaczenie. Ani tu w Szkole Biblijnej, ani nigdy poprzednio nie miałem do czynienia z tym tematem. Ale wyszło to mi na dobre. Głowy były rozgorączkowane, szczególnie u starszych ludzi zaangażowanych w służbie Bożej. Na przerwach i po obiedzie nie było końca dyskusjom. Toczono spory. Byli również bracia różnych narodowości. Dało mi to do myślenia. I już przyszła pokusa: „Gdy będziesz starszy, to też będziesz tak się ze wszystkimi dokoła sprzeczać”. Patrzyłem na słabości kochanych braci. Wówczas zanikła we mnie błogosławiona świadomość Bożej bliskości. Ogarnęło mnie duże zaćmienie umysłu. Myśli dotąd mi nieznane nacierały całymi salwami. „Boże pomóż mi”! - wykrzyknąłem. I wtedy zacząłem modlić się długo w językach, aż ujrzałem w wyobraźni słowo, które mnie cudownie pocieszyło. Teraz śpiewałem w nowych językach, a potem po niemiecku:

Przyciskam do serca wieczną Biblię;

jest dla mnie bezcenna;

wyzwoliła mnie od wszelkiego zła

i stała się moim mieczem wiary.

Nieprzyjaciele nie mogą jej niczego uczynić,

pozostaje na wieczność prawdziwa.

Niebo i ziemia mogą załamać się,

a ona ustawicznie mnie wzmacnia.

Gnało mnie do spotkań na placu Dominikańskim w śródmieściu. Dla mnie były one daleko, bo Szkoła Biblijna znajdowała się na przedmieściu Gdańska. Chodziłem na piechotę pięć kilometrów. Coraz bardziej odczuwałem przynaglenie: „Świadcz tak, jakbyś dopiero co przeżył nawrócenie”. Dlatego też w sobotnie wieczory przebywałem w piwnicy, aby pozostawać sam na sam z Bogiem. I On mi się objawił.

Niezapomniane są dla mnie wspólne spacery w porze obiadowej lub pod wieczór. Omawialiśmy to, co usłyszeliśmy na lekcjach, zgodnie, nie krytykując braci wykładowców, nie obgadując ich. Przeciwnie, byliśmy wdzięczni Bogu za możliwość słuchania takich doświadczonych braci, przy których zmienialiśmy się. Przypominam sobie taki jeden spacer z bratem E. B., który nadal działa w Kanadzie. Nauka przedpołudniowa wprowadzała nas we wspaniałe prawdy Biblii. Przenikała nas obecność Boża. Szliśmy teraz razem, by jeszcze o tym pomyśleć i niektóre idee poglądowo sobie przedstawić. Nie zaszliśmy daleko w rozmowie. Odczuwaliśmy wspaniałość Bożą. Staliśmy w milczeniu, nie mówiąc ani słowa. Potem poszliśmy dalej, nie otwierając ust, znów zatrzymaliśmy się, a następnie spontanicznie wybuchnęliśmy nowymi językami i wielbiliśmy Baranka Bożego, zabitego za nas na Golgocie.

Samuel... Jego nauczyciele i wychowawcy byli kapłanami niesumiennymi, można nawet powiedzieć, nieuczciwymi. On jednak stał się dojrzały jako prorok Boży i o nim jest napisane: „A Jahwe był z nim i nie pozwolił na to, aby któreś z jego słów spadło na ziemię”. Inaczej Gehazi, którego mistrzem i wzorem był Elizeusz, prorok o podwójnej mocy, wiary, miłości i autorytecie. Co stało się ze sługą? Trędowaty sprawozdawca, przez którego Pan Bóg nie mógł dokonać cudów.

Gdy opuszczałem tę błogosławioną stację pośrednią, obdarzył mnie Pan Bóg łaskawie, jako słowem wiodącym, wersetem 16 z 4 rozdziału I Listu do Tymoteusza, którym brat Artur Bergholz posłużył się jako podstawą swych znakomitych wywodów (z okazji odwiedzin w Szkole Biblijnej). Napisane tam było:

Pilnuj siebie samego i nauki,

trwaj w tym,

bo to czyniąc,

i samego siebie zbawisz,

i tych którzy cię słuchają.


Czytaj część pierwszą