Współdziała ku dobremu Drukuj Email
Autor: Mikołaj Hrynko   
wtorek, 13 marca 2018 13:47

Dzieciństwo i młodość

Urodziłem się w 1925 r. w Nowogródku w rodzinie chłopskiej. Moi rodzice nie byli związani z żadnym kościołem, nauczyli mnie jednak współczucia dla innych i niesienia im pomocy. Mama, chociaż byliśmy biedni, zawsze pomagała biedniejszym od nas. Znałem biedę i dlatego już jako mały chłopiec widziałem niesprawiedliwość społeczną i wyzyskiwanie obywateli przez państwo i kościół. Patrząc na to wszystko, stałem się zaciętym wrogiem religii.

W rodzinie byłem zwiastunem szczęścia. Przede mną umarło pięcioro dzieci, a ja, jako szóste dziecko, zostałem zachowany przy życiu. To był prawdziwy cud! Oprócz rodziców, moim wychowaniem zajmował się dziadek. Byłem z nim szczególnie mocno związany. Miał silną osobowość i głębokie poczucie własnej wartości. Potrafił to wszystko przekazać wnukom. Pokazał mi, że wysiłek i uczciwa praca to największe wartości w życiu. Kiedy miałem czternaście lat, dziadek zmarł. Jego śmierć mną wstrząsnęła. Aby go pochować, mój ojciec musiał sprzedać krowę, jedyną żywicielkę naszej rodziny. Pamiętam, jak nasz sąsiad powiedział wtedy, że gdyby miał pozbyć się krowy, to wolałby, żeby umarło mu dziecko, bo w przeciwnym razie nie miałby czym wykarmić rodziny. To wszystko spowodowało, że zrodził się we mnie bunt przeciwko panującemu porządkowi, a szczególnie przeciwko kościołowi i religii. Jako młody chłopak nie mogłem pogodzić się z nędzą, jaka panowała na wsi. Na przednówku ludzie zrywali niedojrzałe kłosy i pokrzywy, aby ugotować zupę. W najbliższym mieście - Nowogródku - nie było żadnego przemysłu, a co za tym idzie pracy. Ludzie żyli w straszliwej nędzy, a ja obwiniałem o to Boga. Myślałem, że gdyby istniał, nie dopuściłby do takiego stanu rzeczy.

Powoli zacząłem staczać się na dno. Piłem alkohol i nie opuszczałem żadnych tanecznych zabaw, które nierzadko kończyły się bójkami. Jednocześnie zaczęły docierać do mnie wieści, że komuniści w Związku Radzieckim stworzyli system wielkiego dobrobytu. Mówiono, że jest tam wolność, wysokie zarobki, dużo szkół, kin, teatrów, nawet ziemię rozdają za darmo. Była to, oczywiście, propaganda, ale biedni chłopi w nią uwierzyli. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że człowiek tak naprawdę najbardziej potrzebuje Boga.

Zmieniają się rządy, ustroje i zawsze liczymy na poprawę życia, ale te zmiany muszą nastąpić w naszych sercach, które powinny pozbyć się nienawiści, oszustwa i bałwochwalstwa. Często dzisiaj ludzie zadają pytanie: „Gdzie był Bóg, gdy Hitler mordował?”. Chciałbym zadać pytanie: „Gdzie są ludzie, gdy Jezus wzywa do pokuty, do oddania Mu swojego serca?”

Niedługo musieliśmy czekać na ten tak zwany dobrobyt. W 1939 roku „towarzysze” wkroczyli na nasze tereny. Początkowo witani byli oklaskami i muzyką. Trwało to kilka tygodni i wkrótce okazało się, jak jest naprawdę. Nastała jeszcze większa nędza, a sklepy świeciły pustkami. Nie było soli, nafty, chleba. Ludzie stali tygodniami w kolejkach.

Pamiętam styczeń 1941 roku. Mróz sięgał minus trzydziestu stopni. Stałem dwa dni w kolejce, aby kupić litr nafty. Bezskutecznie. Kiedy wracałem wściekły do domu, usłyszałem straszny zgiełk. Minęły mnie furmanki z ludźmi. Matki tuliły do siebie płaczące dzieci. Idąc dalej, zobaczyłem niezliczone ilości takich furmanek i słyszałem wciąż ten sam płacz matek i dzieci. Nic wiedziałem, co mam robić, gdzie uciekać. Skierowałem się w stronę domu. Ocalałem! Nazajutrz dowiedziałem się, że „towarzysze” wywozili kułaków i inteligencję na Syberię. Na wsi panowały popłoch i strach. Nie było wiadomo, kto będzie następny… 

Wojna

W 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki. Nastał okrutny okres okupacji. W moim życiu był to niezwykły czas. W 1942 roku przyjąłem Jezusa Chrystusa do mojego serca, narodziłem się na nowo. Zanim to nastąpiło, moje grzeszne życie sięgnęło dna. Rozpiłem się. Zdobycie alkoholu nie sprawiało problemu, gdyż w każdym niemalże domu była bimbrownia. Nienawidziłem ludzi wierzących, Chodziłem na ich nabożeństwa, aby przeszkadzać i drwić. Sprawiało mi to ogromną radość. Stałem się narzędziem w rękach diabła.

Pewnego dnia odwiedziłem moją ciotkę, u której zastałem pewną wierzącą dziewczynę. Oczywiście, zacząłem się z niej naśmiewać. Przedrzeźniałem mówienie „obcymi językami”. Dziewczyna rozpłakała się i wypowiedziała proroctwo: „Mikołaju, masz już mało czasu. Albo się nawrócisz, albo zginiesz, ale raczej się nawrócisz”. Powoli zacząłem rozumieć sens wypowiedzianych słów. Prześladowały mnie dniem i nocą, nieustannie brzmiały w moich uszach. Ogarnął mnie strach. Moje życie stało się prawdziwym koszmarem. Z wielkiego bohatera stałem się nikim. Nie mogłem pojąć, że chociaż jej dokuczałem, ona przemówiła do mnie z łagodnością. Pomyślałem, że chciałbym mieć taką żonę.

Po dwóch tygodniach znalazłem się ponownie na nabożeństwie, ale już nie po to, aby przeszkadzać. Wszedłem i stanąłem jak wryty. Tematem kazania było pijaństwo i jego skutki – słowa adresowane da mnie. Po nabożeństwie przywitali mnie młodzi ludzie, byli serdeczni, pełni miłości. Wręczyli mi Nowy Testament, który przyjąłem z radością. Zacząłem gorliwie czytać. Moje życie powoli zaczęło się zmieniać. Chodziłem poważny i zamyślony. Matka była przekonana, że jestem chory. Na jednym z nabożeństw przyjąłem Pana Jezusa do swego serca i od tej chwili stałem się nowym człowiekiem. Moi rodzice przyjęli tę wiadomość z niedowierzaniem. Ojciec miał zastrzeżenia, natomiast matka cieszyła się, ponieważ nie musiała już żyć w strachu, że spotka mnie coś złego. Cieszyła się z mojej decyzji, ale jednocześnie obawiała się, czy wytrzymam, skoro tak lubię rozrywkowe życie i alkohol. Mając osiemnaście lat, potwierdziłem moje nowe narodzenie chrztem przez zanurzenie w wodzie.

Na początku mojej drogi za Jezusem wydawało mi się, że pozbędę się wszystkich problemów i kłopotów. Tak się jednak nie stało. Bóg był ze mną i prowadził przez różne doświadczenia. Dawał siłę, aby przez nie przejść. Cieszyłem się każdym przeżytym dniem. Nie potrzebowałem alkoholu. Bóg uwolnił mnie od niego i w jednej chwili stałem się prawdziwie wolnym człowiekiem. Nawet kiedy przychodziły chwile zwątpienia, to zawsze głęboko w mym sercu była świadomość, że istnieje Ktoś, kto kocha mnie tak bardzo, że oddał swego Syna Jezusa Chrystusa, na ukrzyżowanie za moje grzechy.

Kilka miesięcy po moim nawróceniu zostałem zmuszony przez Niemców do pracy w jednostce wojskowej przy transporcie konnym. Zaopatrywałem wojsko w opał i żywność. Moim szefem był Niemiec, dobry człowiek, natomiast jego zastępcą, a jednocześnie tłumaczem – złośliwy i okrutny Polak. Jako katolik nienawidził innowierców. Postanowił mnie zniszczyć. Wykorzystał moment, kiedy szef był na urlopie i bez żadnych podstaw doniósł na gestapo, że jestem współpracownikiem rosyjskiej partyzantki. Aresztowano mnie i wywieziono do obozu. Od początku widziałem nad sobą rękę Bożą, ponieważ za współpracę z partyzantami groziło natychmiastowe rozstrzelanie. Niemcy nie wnikali w to, czy ktoś jest winny, czy nie. Tam, gdzie pracowałem, trzy kilometry od Nowogródka, był wykopany potężny dół, gdzie leżały ciała tysięcy takich skazanych jak ja, najwięcej Żydów.

Kiedy na półprzytomny ze strachu znalazłem się w więzieniu, wiedziałem, że będę żył. Trafiłem tam w porze spaceru więźniów i natychmiast zobaczyłem chłopaka, który siedział pod murem i czytał Biblię. Okazało się, że był to znajomy z sąsiedniej wsi. Znaleźliśmy się w jednej celi, co było dla nas wielką radością. W więzieniu w Nowogródku byliśmy do czasu, kiedy uzbierała się odpowiednia ilość ludzi, aby móc wysłać transport wagonami towarowymi do obozu przejściowego w Białymstoku. Przed wyjazdem pozwolono rodzicom na widzenie się z nami i podanie żywności. Kiedy podeszła do mnie matka, powiedziałem jej, że nie będę brał dużo jedzenia, bo planuję ucieczkę. Rozpłakała się, bo znała konsekwencje takiej decyzji.

Znaleźliśmy się w wagonie i gdy zrobiło się ciemno, postanowiliśmy z kolegą wyskoczyć przez okno. Dołączył do nas jeszcze jeden więzień. Puściliśmy go jako pierwszego, ale ponieważ miał na sobie gruby kożuch, którego nie chciał zostawić, utknął w okienku. Jego szamotaninę zauważyli Niemcy i urządzili straszną masakrę. Nam udało się przeżyć. O godzinie ósmej dotarliśmy do Białegostoku. Podano nam obiad składający się z głąbów kapusty i brukwi. Stwierdziłem, że jeżeli mam powoli umierać z głodu, to spróbuję ucieczki, bo tak czy inaczej śmierć jest nieunikniona. Mój kolega, Franek, postanowił uciekać ze mną. Popłakaliśmy się z radości, że Bóg tak nas związał swoją miłością.

Od tej chwili wszystkie nasze wysiłki koncentrowały się na planowaniu ucieczki. Obóz był dobrze strzeżony. Reflektory oświetlały dokładnie cały teren. Sprawdzając stan ogrodzenia, zauważyliśmy, że w jednym miejscu drut był lekko poluzowany. Wyglądało to tak, jakby ktoś już tamtędy uciekał. Staraliśmy się zapamiętać to miejsce i poszliśmy tam, kiedy się ściemniło. Doszedł do nas jeszcze jeden więzień, który prosił, żebyśmy zabrali go ze sobą. Mój przyjaciel powiedział, że jeżeli okażemy mu miłosierdzie, to Bóg postąpi z nami tak samo. Trochę nie odpowiadał nam jego wygląd. Zdradzał, że jest skazańcem. Był nieogolony i chodził w łapciach, ale postanowiliśmy, że go weźmiemy. W tym momencie odczuliśmy Boże prowadzenie. Bez trzeciego nie dalibyśmy radę podciągnąć drutu na tyle, by przejść. Kolejno przedostawaliśmy się na drugą stronę i rzuciliśmy się na oślep przed siebie, byle dalej. Noc była mglista, padał deszcz, co pomagało nam w ucieczce. Nie wiem, jak długo biegliśmy. W pewnym momencie wpadliśmy do głębokiego dołu. Padliśmy na kolana i uwielbialiśmy Boga. Czułem, jak ktoś stoi obok mnie i mówi: „Nie bój się, wrócisz do domu”. Chociaż niebezpieczeństwo nie minęło, byliśmy radośni, bo odczuwaliśmy Bożą obecność. Okazało się, że był to dół, z którego ludzie wydobywali żwir na budowę. Z trudem się z niego wydostaliśmy i przeprawiliśmy przez płytką rzekę, skąd było widać niewielką zagrodę. Spędziliśmy w niej noc, a rano poszliśmy do lasu. Na skraju stała mała chatka, w której mieszkała starsza kobieta. Kiedy dowiedziała się, że uciekliśmy z więzienia, załamała ręce, ponieważ we wsi było mnóstwo Niemców, którzy łapali uciekinierów i rozstrzeliwali na miejscu. Cóż było robić? Trzeba było uciekać dalej.

Postanowiłem chronić kolegów w ten sposób, że sam pytałem o drogę i zdobywałem jedzenie. Był to sprawdzian mojej wiary - takiej, która jest opisana w Liście do Hebrajczyków 11,1: Wiara jest pewnością... Mój kolega Franek był bardziej doświadczony w wierze, ja dopiero zaczynałem. Mówił: „Wierz, a będziesz oglądał wielkie cuda”, i tak było. Szliśmy polami, a noc spędzaliśmy w lesie na stojąco, żeby nie zamarznąć. Minęły trzy dni, a my nic nie jedliśmy i nie piliśmy. Nagle na skraju lasu zobaczyliśmy wieś i poczuliśmy zapach pieczonego chleba. Nie wytrzymałem. Postanowiłem wejść do najbliższej chaty. Gospodyni właśnie wyjmowała chleb z pieca. Wystraszyła się, kiedy zrozumiała, że jesteśmy uciekinierami. Obawiała się Niemców. Opowiedziała mi o wydarzeniu, jakie miało miejsce w ich wsi. Do sąsiadów przyszli Niemcy przebrani za partyzantów, poprosili o chleb, a kiedy go otrzymali, zastrzelili wszystkich domowników i spalili dom. Rozpłakałem się, bo doskonale rozumiałem tę kobietę. Wyjąłem Nowy Testament i powiedziałem, że jestem wierzącym człowiekiem. To ją uspokoiło. Wręczyła mi duży bochenek chleba. Nie chciała zapłaty, ale dałem jej wszystko, co miałem. Wróciłem do kolegów. Wygłodniali, rzuciliśmy się na chleb, a jakie były tego skutki, nietrudno się domyślić. Ból brzucha był nie do zniesienia. Myśleliśmy, że to już koniec. Uklękliśmy, prosząc Boga o ratunek. Jak zawsze, nie zawiedliśmy się. Powoli dochodziliśmy do siebie.

Była to wielka szkoła wiary. Z natury jestem człowiekiem łatwowiernym, jednak trudno było mi czasami uwierzyć Bożym obietnicom. W tym czasie dużą zachętą był mój kolega Franek, który powtarzał: „Tylko wierz, a dojdziemy do domu”. Kiedy przeżywałem wszystkie te cierpienia i doświadczenia, zadawałem pytanie: „Dlaczego właśnie ja?”. Nie znałem jeszcze wtedy Słowa Bożego i nie wiedziałem, że tę drogę przeszli już mężowie Boży przede mną i przejdą również po mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że była to wspaniała szkoła wiary, której niewielu doświadczyło. Zrozumiałem to dużo później. Któż może zrozumieć cierpiącego, jeżeli nie ten, kto sam cierpiał? Pomimo tego, że bardzo cierpiałem fizycznie, takie doświadczenia duchowe jak poniżenie, lekceważenie, obłuda są o wiele trudniejsze. W Liście do Galacjan jest napisane: Nie błądźcie, Bóg się nie da z siebie naśmiewać, albowiem co człowiek sieje, to i żąć będzie. Myślę, że ten werset powinien każdego przerazić. Bóg nie przepuści nikomu, kto chce osiągnąć cel, poniżając i depcząc innych. Nie lubimy, gdy nas ktoś oszukuje, a jakże często oszukujemy samych siebie. W Liście Jakuba czytamy: Jeżeli ktoś sądzi, że jest pobożny, a nie powściąga języka swego, lecz oszukuje serce swoje, tego pobożność jest bezużyteczna. Rany, które zadajemy językiem, są bardzo bolesne. Pan Bóg widzi to wszystko, mówiąc: Kto się dotyka was, dotyka się źrenicy mojego oka. Wiemy, jak bardzo boli oko, kiedy coś się do niego dostanie. Jakże Bóg cierpi, gdy cierpią jego dzieci!

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Minął następny dzień. Jak zwykle pytałem o drogę i czy w pobliżu nie ma Niemców. Dowiedziałem się, że nie mają tu swoich posterunków. Pewni siebie szliśmy dalej, aż tu nagle, jak spod ziemi, zjawiła się bryczka z Niemcami. Jechała w naszą stronę. Władek chciał uciekać. Powstrzymałem go. Niemcy byli tak blisko, że nie miał żadnej szansy. Bryczka zrównała się z nami, konie zatrzymały się. Nastąpił moment wahania i nagle jeden z Niemców dał znak woźnicy, żeby jechał dalej. Trudno sobie wyobrazić, co działo się z nami w ciągu tych kilku sekund. Włosy ze strachu miałem jakby z drutu, a nogi jak z gumy. Nie mieliśmy żadnych dokumentów, a to oznaczało rozstrzelanie na miejscu. Gdy niebezpieczeństwo minęło, znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy się pomodlić. Modlitwa była żarliwa, czułem, jakby ktoś stał obok mnie i mówił: „Nie bój się, jestem z tobą”. Szliśmy dalej. Trwałem w takim zachwyceniu, że nie wiedziałem, czy był to dzień pochmurny, czy słoneczny, nie odzywałem się do kolegów, żeby nie stracić łączności z Bogiem. Ustąpił strach i troska o życie. Był to wyjątkowy dzień. Cieszyłem się, że Bóg mnie kocha i że poznałem Go w młodości. Pan wprowadził nas na swoją świętą górę i miał z nami społeczność. Pozwolił zapomnieć o rzeczywistości i doznawać niewypowiedzianej radości.

Szliśmy do późnego wieczora, a noc, jak zwykle, spędziliśmy w lesie. Rano ruszyliśmy w dalszą drogę i tak doszliśmy do rzeki. Aby pójść dalej, trzeba było przejść przez most patrolowany przez Niemców. Schowaliśmy się w zaroślach, aby zastanowić się, co robić. Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było próbować przeprawić się na drugą stronę w inny sposób, jednak mój przyjaciel Franek chciał się modlić. Powiedział: „Módlmy się, a Bóg sprawi, że żołnierz zejdzie z tego mostu, a my przejdziemy swobodnie na drugą stronę”. Zaczęliśmy się modlić i gdy spojrzeliśmy na most, nikogo tam nie było. Przeszliśmy na drugą stronę i padliśmy na kolana, by wielbić Pana. Radość była nie mniejsza niż poprzedniego dnia.

Znowu cały dzień w drodze, następna wieś i nowe doświadczenie. Pamiętam wspaniały widok. Młyn wodny nad rzeką, wysokie dachy i rozłożyste wierzby, szumiący wodospad. W młynie znajdował się posterunek policji. Kiedy przechodziliśmy obok, zaczął ujadać pies, drzwi się otworzyły, ktoś zaczął krzyczeć i strzelać, kopać psa, który nie chciał nas gonić. Biegliśmy na oślep, jak długo - nie wiem. Znaleźliśmy się w lesie, skrajnie wyczerpani i głodni, Postanowiliśmy się przespać chociaż godzinę. Nazbieraliśmy dość dużo zielonych gałęzi, położyliśmy się plecami do siebie, żeby się nawzajem ogrzewać. Tak dotrwaliśmy do rana. Okazało się, że byliśmy całkowicie przemoczeni i sztywni z zimna do tego stopnia, iż nie mogliśmy otworzyć ust. Leżałem na lewym boku. Z ogromnym trudem przewróciłem się na brzuch i dalej ani rusz. Modliłem się do Pana i po chwili mogłem już uklęknąć. Zacząłem się gimnastykować, żeby móc działać dalej. Po chwili byłem już sprawny. Postawiłem na nogi kolegę, gdyż o własnych siłach nie mógł tego zrobić. Trzeci z nas był w najgorszym stanie. Musieliśmy mu pomóc dojść do siebie, po czym postanowiliśmy biec tak długo, aż wyschnie na nas odzież. Zatrzymaliśmy się dopiero koło małej, ubogiej chatki. Jak zwykłe poszedłem prosić o chleb. Byłem mile zaskoczony, kiedy usłyszałem: „Oczywiście, przyprowadź też kolegów i jedzcie do woli, a jeśli coś zostanie, to zabierzecie ze sobą”. Położono przed nami cztero kilogramowy bochen chleba i dzban mleka. Właściciele nie chcieli żadnej zapłaty, ale my daliśmy im to, co mieliśmy. Zadowoleni, opuściliśmy ten ubogi, ale jakże hojny dom.

I tak minęło osiem dni. Było coraz bezpieczniej - mało Niemców, ponieważ w tym rejonie działała silna partyzantka rosyjska. Dotarliśmy do wsi, z której pochodził Władek. Jego matka oniemiała z wrażenia. Było wiele łez i radości. Gdy emocje opadły, Władek wypowiedział bardzo dla nas radosne zdanie: „Żyję dzięki modlitwom tych ludzi. Oni są święci”. Po całej wsi rozeszła się wieść, że przyszli jacyś młodzi ludzie, którzy uciekli Niemcom. Natychmiast zjawili się partyzanci, aby wypytać nas o wszystko. Stwierdzili, że potrzebują takich mądrych i odważnych ludzi. Zmienili zdanie, gdy powiedzieliśmy im o tym, jak Bóg nas chronił i prowadził. Najpierw pospuszczali głowy, a potem jeden po drugim wychodzili. Jeden z oficerów powiedział: „Możecie śmiało iść do domu, nie będziemy was zatrzymywać, bo nie będzie z was żadnego pożytku, ponieważ nie zechcecie zabijać”. Dodał jeszcze, że da rozkaz partyzantom, żeby nas nie zatrzymywali.

Wieczorem byłem w domu. Ile było radości, nie muszę chyba opisywać. Kiedy wywożono mnie do obozu, obiecałem matce, że ucieknę. Znając mnie, wiedziała, że to zrobię. Bała się, że podczas ucieczki stracę życie, ale oto przybyłem cały i zdrowy. Przez kilka dni ukrywałem się. Pewny, że nikt z mojej wioski mnie nie wyda, postanowiłem odwiedzić ciotkę mieszkającą trzy kilometry od nas, z dala od szosy. To był błąd. Krótko po powrocie otrzymałem kartę powołania do Białoruskich Batalionów powołanych do ochrony miast. Jednostka ta powstała po ogłoszeniu przez Niemców niezależności Białorusi. W domu zapanował znowu płacz i lament. Żałowałem, że nie posłuchałem mamy i nie ukryłem się gdzieś na odludziu. Miałem dwie możliwości - zgłosić się do wojska albo do partyzantki. Wybrałem wojsko, gdyż było jasne, że gdybym poszedł do partyzantki, wymordowano by całą rodzinę.

Naszym oddziałom wydano rozkaz likwidacji rosyjskiej partyzantki i wzmocnienia trzeciej linii frontu. Tam przeszedłem prawdziwe piekło. W okopach była woda po kostki. Od wilgoci na kolanach tworzyły się otwarte rany, do tego dzień i noc cięły komary, w rezultacie czego tworzyły się duże guzy. Nic dziwnego, że kiedy padł rozkaz o odwrocie, ogarnęła nas wielka radość. W czasie postoju, trzy kilometry od Nowogródka, poprosiłem dowódcę, by pozwolił mi odwiedzić rodzinę. Zgodził się, mówiąc: „Mam nadzieję, że wrócisz”. Zrozpaczona mama powiedziała na mój widok: „Czemu nie pochowałam cię, jak byłeś mały, tak jak pozostałą piątkę, tak strasznie wyglądasz”. Był to krzyk rozpaczy i wielkiej miłości. Kiedy dowiedziała się, że chcę wracać, załamała się. Musiałem wrócić nie dlatego, że zależało mi na wojsku, ale dlatego, że zostawiłem tam Biblię. Wiedziałem, że nigdzie nie kupię Pisma Świętego.

W jednostce nie było ani jednego Niemca, a nasi żołnierze spali zmęczeni. Szukałem Biblii, aż w końcu znalazłem ją pod stertą śmieci. Teraz prosiłem Boga, by pomógł mi się wydostać. Postanowiłem osiodłać swojego konia, najlepszego w jednostce. Kiedy zaczęło świtać, pełnym galopem ruszyłem do ucieczki przez główną bramę. Wartownik próbował mnie zatrzymać, strzelając. Skręciłem i pojechałem do mojej wierzącej ciotki powiedzieć, że jej syn został w koszarach. Wpadłem do domu, zjadłem coś i zaraz siostra ojca kazała mi uciekać, bo we wsi byli własanowcy (armia współpracująca z Niemcami, okrutni mordercy). Zostawiłem niedokończony posiłek i uciekłem do lasu, a potem do ciotki, u której zostawiłem konia. W tym czasie wrócił jej syn i nie przeczuwając niczego, bawił się ze swoim ośmiomiesięcznym synkiem w stodole.

Ciotka powiedziała, że możemy spokojnie porozmawiać, bo przez całą okupację nie pojawił się tu ani jeden Niemiec. Ja jednak byłem niespokojny. Jakiś wewnętrzny głos nakazywał mi ucieczkę. Jakaś niewidzialna moc pchała mnie do drzwi, które same się otworzyły i nie wiem jak, znalazłem się w krzakach, obok domu. W tym samym momencie usłyszałem szczekanie psa i łomot własowców do drzwi. Nie czekając, uciekłem do lasu, ile sił w nogach. Pod wieczór wróciłem. Widok, który zastałem, był przerażający. Jak już wspomniałem, mój kuzyn, Mateusz, bawił się ze swoim synkiem w stodole. Gdy zjawili się własowcy, jego żona zamykała akurat drzwi do chaty. Weszli do środka, wyciągnęli kuzyna, przekonani, że to partyzant, wywieźli do wsi oddalonej o dziesięć kilometrów i zamordowali w bestialski sposób. Połamali mu ręce i nogi, obcięli język i uszy. Jeszcze żywego przywiązali do wozu i ciągnęli za nim. Był tak zmasakrowany, że żona poznała go tylko po bliźnie. Jak cudownym Bogiem jest mój Pan! Kolejny raz zachował mnie od śmierci. Pomyślałem, że bandyci pewnie są daleko i mogę wracać do wsi. Bardzo się myliłem. Niemalże wpadłem w ich łapy. Natychmiast skręciłem na torfowisko. Zaczął się prawdziwy dramat. Koń grzązł w błocie po brzuch. Nie wiem, jak długo to trwało i jakim cudem się wydostałem. Całą noc rozmyślałem, jak dobry jest Bóg, który dwukrotnie tego dnia zachował mnie od śmierci.

Zakończył się pewien etap w moim życiu, a rozpoczął nowy, wcale nie mniej obfity w cierpienia, ale też i w łaskę Bożą. Po wyzwoleniu, 4 września 1944 roku, dostałem kartę powołania do wojska. Polaków kierowano do Ludowego Wojska Polskiego. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie tego, że spotkam tu człowieka, który fałszywie oskarżył mnie o współpracę z partyzantką i posłał do obozu. Wyobrażacie sobie jego reakcję? Ze strachu nie mógł wydobyć głosu. Wystarczyło, bym doniósł na niego, a jego los byłby przesądzony. Powiedziałem mu, żeby się nie obawiał, Pan Bóg zachował mnie przy życiu i nie będę się mścił. O, jaką radość przeżyłem, że mogłem mu przebaczyć!

4 września 1944 roku zostałem wcielony do 9. Dywizji Samodzielnego Batalionu w Białymstoku. Front posuwał się do przodu, a Niemcy nie stawiali zbytniego oporu. Prawdziwe piekło zaczęło się przy forsowaniu Nysy. Pozycje wroga w tym rejonie były bardzo mocne. Zadaniem grupy, którą dowodziłem, było wspięcie się na wzgórze i przeniesienie łodzi do wody. Ziemia drżała od świstu kul i rozrywanych pocisków. Żołnierze ze strachu nie chcieli iść dalej. Kiedy łódź znalazła się w wodzie, wsiadłem do niej jako pierwszy i zaraz zostałem ranny w prawą rękę. Dzięki Bogu, kość nie była naruszona. Mocno krwawiłem, więc porucznik odesłał mnie na tyły, do bunkra. Po drodze spotkałem kaprala, który stracił nogę. Błagał mnie, żebym go zabił. Przez okno bunkra widziałem tragedię, jaka rozgrywała się na polu walki. Łodzie, jedna po drugiej, szły na dno. Co byłoby ze mną, gdyby nie rana ręki?

Nie chciałem iść do szpitala, bo moje obrażenia nie były aż tak wielkie, poza tym nie chciałem stracić dobrego szefa i dowódcy kompanii. Dostałem urlop zdrowotny przy kompanii. 26 kwietnia wróciłem do szeregu. Noc z 26 na 27 kwietnia 1945 roku była koszmarna. Płakałem, ale nie wiedziałem, dlaczego. Myślałem, że coś złego wydarzyło się w rodzinie. Może ojciec zmarł, przecież chorował na serce? Tak pięknie wschodziło słońce, a ja miałem wrażenie, że dla mnie wschodzi ostatni raz. Znajdowaliśmy się pięćdziesiąt kilometrów od Drezna w niewielkim okrążeniu, z którego chcieliśmy się wydostać. Po kilku godzinach marszu doszło do starcia z czołgami niemieckimi. Zrobiło się straszne zamieszanie. Zobaczyłem czołg, który jechał prosto na mnie. W ostatniej chwili odskoczyłem. Zmotoryzowani Niemcy uciekli, piechota natomiast rozproszyła się, tworząc grupy wypadowe, które były szczególnie niebezpieczne. Strzelali do nas z domów i kościołów.

Gdy już myśleliśmy, że to ostatnia potyczka, zostaliśmy zaatakowani w szczerym polu. Natychmiast otrzymałem rozkaz od dowódcy, by wrócić i powiadomić szefa kompanii o całej sytuacji oraz o tym, gdzie będzie postój. Stałem na skraju szosy i czekałem na szefa nadjeżdżającego wozem konnym. Przyłączyłem się i, jadąc na rowerze, przekazywałem polecenia dowódcy. Był 27 kwietnia 1945 roku. Pierwszy strzał, jaki padł, trafił mnie w głowę. Stoczyłem się z wysokiego nasypu prosto w ręce niemieckie. Słyszałem glosy Niemców obok siebie. Czaszkę miałem przestrzeloną na wylot, ale nie mogłem nawet zabandażować rany. Bałem się, że Niemcy mnie dobiją. Pomyślałem, że muszę ratować swoje życie. Odrzuciłem rynsztunek. Zachowałem tylko karabin, aby mieć na czym się opierać. Boża moc postawiła mnie na nogi. a ja zacząłem wspinać się z powrotem na nasyp. Udało się. Ale zaraz pomyślałem, że to zbędny wysiłek, przecież nie mam żadnej szansy na przeżycie. Wykrwawiałem się. Oczy zalane krwią zmieszaną z piaskiem zamykały się z osłabienia.

W okamgnieniu stanęła przede mną cała moja przeszłość. Miałem dopiero dwadzieścia lat i nie chciałem umierać. Słabnąc, pomyślałem: „ Boże, chcę spotkać się jeszcze z rodziną”. Przetarłem oczy zalane krwią. Ujrzałem obraz jak z bajki - z lewej strony nadjechała para siwych koni zaprzężonych w czarną bryczkę. Woźnicy nie było, ale konie stanęły tuż obok mnie. Wystarczyło tylko wsiąść. Wiedziałem, że będę żył, ponieważ sam Bóg posłał swoją pomoc. Wsiadłem. Konie bez woźnicy ruszyły galopem. Kule świstały nad moją głową, a pociski padały jak deszcz. Konie zawiozły mnie do wsi, gdzie stacjonowała nasza jednostka i zatrzymały się przed budynkiem naszej kompanii. Wszyscy byli przekonani, że nie żyję. Dowódca przytulił mnie brudnego i zakrwawionego, wziął mój karabin i ogłosił mnie wielkim bohaterem. Nie wiedział, że karabin służył mi tylko do podpierania. Poprosiłem o picie i straciłem przytomność.

Nie wiem, jak długo to trwało. Kiedy się obudziłem, leżałem zabandażowany w sadzie. Okazało się, że właśnie w tej wsi zbierano wszystkich rannych, aby odtransportować ich do szpitala polowego. Kolumna, którą nas wieziono, składała się ze 120 ciężarówek. Niemcy nas ostrzeliwali. Paliły się samochody przed nami i za nami. Wybuchła panika. Ranni chcieli wyskakiwać z samochodu. Ja byłem spokojny i uspokajałem innych. Wiedziałem, że Bóg i z tego piekła nas wyratuje. Szpital był zatłoczony. Każdy przeżywał swój osobisty dramat. To było straszne! Tyle ludzkiego cierpienia i nieszczęścia! Lekarze wyjęli z mojej głowy odłamek i zaszyli ranę. Jednak ból był z dnia na dzień silniejszy. Z bólu nieświadomie wchodziłem pod łóżko. Dopiero gdy budziłem się rano, docierało do mnie, że nie leżę na swoim miejscu.

Przewieziono mnie do szpitala w Bydgoszczy, gdzie prześwietlono mi głowę. Okazało się, że odłamki kostne utkwiły w oponie mózgowej. Zrobiono mi następną operację bez żadnego znieczulenia. Nie będę opisywał, ile bólu przeżyłem, bo tego nie da się opisać. Najgorsze było dopiero przede mną. Traciłem pamięć, to znowu ją odzyskiwałem. Rozpoczęła się prawdziwa walka z diabłem. Kiedy wracała świadomość, duch ciemności atakował moje myśli, strasząc: „Dopóki żyją rodzice, dadzą ci jeść, a potem umrzesz, nie będziesz mógł założyć rodziny, bo jej nie utrzymasz - jesteś kaleką” itd. Na domiar złego reumatyzm skręcił mnie w kłębek. Byłem zupełnym wrakiem. Mój Pan i Bóg jednak nie zapomniał o mnie. Nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Zacząłem szybko wracać do zdrowia, stając się dziwowiskiem dla lekarzy i reszty personelu oraz pacjentów.

Zostałem wpisany pod koniec sierpnia 1945 r. Wypisując mnie, lekarz powiedział, czego mi nie wolno, a więc: palić, pić, przebywać na słońcu, dźwigać, przemęczać się itd. Odpowiedziałem, że od pierwszych wymienionych przez niego rzeczy jestem wolny, reszty nie będę przestrzegać, bo wolę umrzeć, aniżeli tak żyć. Z dnia na dzień byłem zdrowszy. Wiele wycierpiałem, ale po latach wspominam to tylko jako świadectwo. Patrząc przez pryzmat Bożej miłości na moją przeszłość, widzę ją jako coś pięknego, bo oglądałem Jego cuda. To tak jak Dawid mówi w Psalmie 16,6: Część moja przypadła w miejscach uroczych, także dziedzictwo moje podoba mi się. Czyż król Dawid był wolny od cierpień? Oczywiście, że nie. Jednak radość, którą przeżył z Bogiem, w porównaniu z cierpieniem, była czymś o wiele wspanialszym. Kiedy spotykam ciągle narzekających ludzi, mam wątpliwości, czy naprawdę spotkali Boga. 

Powrót do domu

Dzięki Bożej łasce ożeniłem się w 1946 roku . W grudniu urodziła nam się córka Helena. Wszystko układało się jak najlepiej. Dziewczynka rosła i rozwijała się prawidłowo. W 1950 roku urodził się nam synek, ale, niestety, żył tylko pięć miesięcy. Jego śmierć była dla nas tragicznym przeżyciem. Pochowaliśmy go na cmentarzu, blisko naszego domu. Nie przypuszczaliśmy, że będziemy musieli z tego powodu tyle przejść. W Nowogródku, gdzie się urodziłem, chowano wszystkich, tzn. prawosławnych, katolików i protestantów, na tym samym cmentarzu. W tym wypadku zrobiono straszną aferę. Proboszcz miejscowej parafii katolickiej kazał usunąć zwłoki. Powiedziałem, że się zgadzam, ale, oczywiście, nie na mój koszt. Wtedy zdecydowano, że wystarczy poświęcić cmentarz. Kiedy przyjechałem, aby postawić pomnik, okazało się, że drzwi na cmentarz są zamknięte na klucz. Tego było za wiele. Poszedłem do Wydziału do Spraw Wyznań i powiedziałem: „Walczyłem o Polskę dla wszystkich Polaków, a nie tylko dla katolików. Dzisiaj wyrzucają protestantów, a jutro będą wyrzucać partyjnych”. Wymiana zdań trwała długo, ale w końcu obiecano mi, że sprawa zostanie załatwiona. Następnego dnia pomnik stanął na swoim miejscu. Z polecenia biskupa cmentarz został poświęcony. Dowiedziałem się potem, kto najbardziej wojował o to, by usunąć nasze dziecko. Z przykrością muszę stwierdzić, że właśnie w tych najbardziej zacietrzewionych rodzinach też poumierały dzieci, jednak współczułem rodzicom, ponieważ wiedziałem, co to znaczy stracić maleństwo.

W 1952 roku urodzi ła się nam córka Wanda. Byliśmy szczęśliwi, bo dziewczynki chowały się dobrze. I nagle następne doświadczenie! Nasza trzynastoletnia Helena zachorowała. Początkowo myśleliśmy, że to angina, na którą często zapadała. Leczyliśmy ją domowymi sposobami. Nie wzywali śmy lekarza. W tym samym czasie zachorowało dziecko sąsiadów. Nagle dostało wysokiej temperatury. Przerażeni rodzice wezwali pogotowie, które za­ miast do nich, trafiło do nas. Żona powiedziała, że nie wzywała lekarza, ale dobrze się składa, bo też mamy chore dziecko. Lekarz zbadał naszą córkę i natychmiast kazał ją odwieźć do szpitala zakaźnego. Była to naj­groźniejsza odmiana dyfterytu. Dziecko sąsiadów, zanim przy­ jechało pogotowie, było już zdrowe. Lekarz miał pretensje, że wezwano pogotowie do zdrowego dziecka.

Stan zdrowia naszej córki był beznadziejny. Całą noc z żoną przepłakaliśmy. Nie mogłem doczekać się rana, aby zobaczyć nasze dziecko i porozmawiać z ordynatorem. Rano zjawiłem się w szpitalu i dowiedziałem się, że córce zostały najwyżej dwie godziny życia. Poprosił o mój numer telefonu, aby powiadomić mnie, kiedy umrze nasze dziecko. Wyszedłem nieprzytomny. Dopiero na ulicy zacząłem myśleć, że przecież diagnozę postawił człowiek, ale ostatnie słowo należy do Boga. Poszedłem do pracy (pracowałem w zakładach odzieżowych) i kiedy powiedziałem, co się stało, wszystkie maszyny stanęły, a wiele kobiet płakało. Wtedy powiedziałem, że wierzę, iż ostatnie słowo należy do Boga. Usłyszałem wtedy: „Ty jesteś niespotykanym człowiekiem, można ci tylko pozazdrościć”. Kierownik wysłał mnie do domu, bo nie byłem zdolny do pracy. Żeby zaoszczędzić żonie cierpień, powiedziałem jej tylko, że stan córeczki jest ciężki, ale jest nadzieja. Tak się złożyło, że tego dnia byliśmy umówieni na spotkanie modlitewne. Pierwszy przyszedł brat Władysław Kruszyński z żoną i kiedy moja żona była w kuchni, przedstawiłem im całą sytuację. Powiedział: „Jedyna nadzieja w Bogu”. Potem doszły jeszcze dwie osoby. Modlitwa była długa i żarliwa. Byłem w stanie zachwycenia. Kiedy wstaliśmy z kolan, ogarnęły mnie niesamowity pokój i radość. Byłem przekonany, że nasze dziecko jest zdrowe. Później zasnąłem twardym snem, co przy mojej wrażliwości było nienormalne. Żona miała pretensje, jak mogę tak spokojnie spać, gdy dziecko może już nie żyje. Ten pokój pochodził od samego Boga. Rano bez pośpiechu udałem się do szpitala. Portier nawet nie chciał słuchać, kiedy powiedziałem, że chcę rozmawiać z ordynatorem.

- Dzisiaj Święto Trzech Króli, a pan chce zawracać głowę lekarzowi?

- Ale tu leży moja córka w ciężkim stanie – powiedziałem.

- Taka czarnulka? Ona jest już zdrowa!

Ordynator witał mnie na korytarzu uśmiechnięty:

- Gratuluję panu, córeczka jest zdrowa! Jestem lekarzem dwadzieścia pięć lat, ale coś takiego nigdy się nie zdarzyło. To prawdziwy cud! Medycyna nic tu nie zdziałała. To jedynie Bóg.

Kiedy zobaczyłem naszą córkę siedzącą na łóżku i jedzącą śniadanie, moja radość sięgnęła zenitu. Wiele razy Bóg darował mi życie, ale to było niczym w porównaniu z tym, co przeżywałem teraz. Córka, kiedy przywieziono ją do szpitala, straciła przytomność i nie odzyskała jej aż do momentu, o którym chcę teraz opowiedzieć. Zapytałem ją, jak to się stało, że tak szybko wyzdrowiała. Zaczęła opowiadać:

- Kiedy odzyskałam przytomność, siedziała przy mnie zakonnica z dużą świecą. Było mi bardzo smutno, że wszyscy są w domu, a ja muszę być sama. Odwróciłam się i zaczęłam płakać. Zobaczyłam modlących się ludzi w naszym mieszkaniu (tu dokładnie wymieniła nazwiska osób, które były u nas na spotkaniu modlitewnym). Zaczęłam modlić się z nimi. Nagle poczułam, jak przyszedł Pan Jezus i ciepłą ręką dotknął mojego spuchniętego gardła i zabrał mi całą opuchliznę. Natychmiast usiadłam na łóżku i poprosiłam o picie i jedzenie (nie jadła pięć dni). Powiedziałam, że jestem już zdrowa i chcę wracać do domu. Siostra zakonna była przerażona i zawołała lekarzy. Zrobiło się zbiegowisko i zaczęli mnie oglądać, bo nie było już opuchlizny i białego grzyba, który pojawił się na wargach.

Dzień ten był najszczęśliwszy w moim życiu. Świeciło słońce, lekko prószył śnieg. Czułem się, jakby wyrosły mi skrzydła. Wydawało mi się, że nie idę, lecz frunę. W zborze była gorliwa modlitwa dziękczynna, w pracy wielkie świadectwo Bożego działania. Ludzie nie mieli pojęcia, że w dzisiejszych czasach Bóg uzdrawia. Przeżycie to miało silny wpływ na pogłębienie mojej wiary.

Minęło pięć lat. Ciężko zachorowałem. Zaczęło się niewinnie. Zwykłe przeziębienie, potem temperatura. Ponieważ prowadziłem działalność gospodarczą, nie miałem czasu chorować. Maj tego roku był zimny i mokry. Żona prosiła mnie, żebym został w domu, ale ja miałem dużo spraw do załatwienia. Wróciłem do domu zziębnięty i przemoczony. Usiadłem na krześle, wypiłem herbatę i już nie mogłem wstać o własnych siłach. Wezwany lekarz stwierdził, że mam obustronne zapalenie płuc i stawów. Minęło kilka dni, a ja nie mogłem samodzielnie przewrócić się z boku na bok, do tego czułem przejmujący ból wszystkich stawów. Córki, trzynastoletnia Wanda i osiemnastoletnia Helena, nie chciały, bym szedł do szpitala. Obawiały się, że nie będę miał należytej opieki. Opiekowały się mną, ponieważ żona pracowała. Nie odchodziły od łóżka, usilnie się o mnie modląc. Trudno mi było pogodzić się ze śmiercią. Pamiętam, że Helena przyniosła świadectwo maturalne, a ja widziałem je jak przez mgłę, bo miałem czterdziestostopniową gorączkę. Było mi wtedy tak przykro. Prosiłem Boga, aby pozwolił mi dożyć pełnoletniości Wandy.

Któregoś dnia, gdy gorączka na chwilę spadła i byłem zupełnie świadomy, Pan dał mi widzenie. Zobaczyłem osobę, która weszła do mojego pokoju i zbliżała się do mnie z wyciągniętymi rękami. Pomyślałem: „O, gdybym tak miał siłę, by dotknąć tych rąk, na pewno byłbym uzdrowiony”. Wtedy ta postać, a wiem na pewno, że był to Chrystus, przemówiła do mnie trzy razy: „Nie bój się, żyć będziesz” i odeszła. Byłem przekonany, że moja choroba będzie trwała trzy tygodnie albo trzy miesiące.

Minęły trzy tygodnie, a mój stan ciągle się pogarszał. Pamiętam moment, kiedy straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem, wokół mnie był jakiś ruch, usłyszałem straszny płacz córek, bo myślały, że umarłem. Ja jednak byłem przekonany, że będę żył. Cały zbór modlił się za mnie. Nie było ani jednego dnia, żeby ktoś mnie nie odwiedził. Po dwóch miesiącach musiałem zgodzić się na pobyt w szpitalu. Kiedy lekarz z pogotowia mnie zobaczył, powiedział żonie, że nie wie, czy uda mu się dowieźć mnie żywego do szpitala. Odpowiedziałem mu, że nie tylko mnie dowiezie, ale że wrócę zdrowy do domu.

Tydzień trwała walka o moje życie. Pamiętam noc, kiedy przyszła do mnie ta sama postać, co poprzednio i powiedziała: „Od dzisiaj będziesz zdrowy”. Tak też się stało. Rano pacjenci opowiadali, że głośno krzyczałem i wołałem: „Alleluja! Panie Jezu!”. Spróbowałem przewrócić się z boku na bok. Udało się! Potem jeszcze parę ruchów, usiadłem na łóżku, wstałem, trochę pochodziłem, nawet się umyłem. Stało się to w ciągu jednej nocy. Błyskawicznie odzyskiwałem siły. Mój stan zdrowia był zagadką dla lekarzy. Nie minęły trzy miesiące i wróciłem do domu. Sąsiadka potem opowiadała, że kiedy zabrano mnie do szpitala, córki głośno krzyczały i modliły się. Była przekonana, że Bóg uzdrowi mnie ze względu na nie.

Po powrocie ze szpitala rozpoczął się następny etap mojego życia. Od tego czasu nie miałem żadnych problemów ze zdrowiem. Odczuwałem Boże prowadzenie. Przez cierpienia Bóg nauczył mnie współczucia dla ludzi cierpiących. Jednych ludzi cierpienie zbliża do Boga, innych oddala. By miłować kogoś, trzeba go poznać. Aby prawdziwie poznać Boga, trzeba Go spotkać i przez pokutę i prośbę o przebaczenie grzechów pojednać się z Nim i przyjąć Go do swojego życia. Bóg nas kocha. Największym dowodem tej miłości jest darowanie nam swojego Syna na ukrzyżowanie za grzesznych, nieposłusznych ludzi. Apostoł Paweł w Liście do Rzymian 8,28-30 napisał: A wiemy, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują, to jest z tymi, którzy według postanowienia Jego są powołani. Właśnie takich ludzi, którzy przeżyli spotkanie z Jezusem, doznali przebaczenia grzechów, nic nie odłączy od Bożej miłości: ani cierpienie, ani dobrobyt. Cudowne są Boże dzieła, których byłem świadkiem! Gdy byłem ranny, Bóg posłał konie, aby uratować mnie od śmierci. Ludzka ręka nie dotknęła mnie, aby mi pomóc, lecz mój Bóg mnie widział i nie spóźnił się, by mnie ratować.

Im jestem starszy, tym częściej powraca do mnie ten obraz i częściej rozmyślam, jak bardzo Bóg mnie miłuje. Rodzi się pytanie, czy teraz Bóg wynagradza moje cierpienia? Oczywiście! Obdarzył mnie różnymi przywilejami nadanymi przez władze świeckie. Otrzymałem dobrą rentę, obdarzył mnie wspaniałym zdrowiem. Widzę w tym Jego rękę. Mam siedemdziesiąt siedem lat i jestem w pełni sprawnym człowiekiem. Dziękuję Bogu za każdy dzień mojego życia,

Ludzie często utożsamiają cierpienie z karą za grzech. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Jest to Boże doświadczenie naszej wiary. Weźmy na przykład Hioba. Był to człowiek sprawiedliwy. Sam Bóg chlubił się nim przed szatanem. Ta historia jest nam doskonale znana. Hiob tak bardzo cierpiał, że nawet najbliżsi przypisywali mu grzech. On jednak w obliczu tak wielkiego cierpienia nie bluźnił Bogu. Kiedy jego cierpienia zakończyły się, wypowiedział wspaniałą prawdę: Przedtem tylko słyszałem o Bogu, a teraz moje oczy mogły Go oglądać.

Póki żyjemy na ziemi, nie mamy nic stałego: ani radości, ani smutku, ani cierpienia. To wszystko przychodzi jak złodziej w nocy. Po smutku przychodzi radość, a po radości smutek. Gdyby nie było smutku i cierpienia, nie byłoby radości. Kiedy cierpimy, nie wiemy, jaki będzie koniec. Hiob nie przewidział, że jego cierpienie zakończy się wielką nagrodą: majątek powiększył się dwukrotnie, urodziły mu się piękne dzieci, dożył aż trzeciego pokolenia. Kto cierpi, nie wie, co Bóg przygotował na końcu.

Podczas swojej wędrówki przez pustynię naród izraelski był bardzo spragniony. Gdy doszedł do ziemi Mara, okazało się, że jej wody były gorzkie. Wtedy Mojżesz wrzucił do wody kawałek drewna i stały się słodkie. Tam też Bóg ustanowił przepisy i prawa. Potem przybyli do Elim, gdzie było dwanaście źródeł i siedemdziesiąt palm. Woda symbolizuje życie i Ducha Świętego, a palmy – zwycięstwo. Chociaż było im tam dobrze, musieli iść dalej, by zdobyć Ziemię Obiecaną. Zdobywali każdy jej skrawek z wielkim wysiłkiem. Gdy byli zbyt pewni siebie, Bóg zaczynał ich doświadczać, aby złamać ich pychę. Historia Izraela jest obrazem naszego chodzenia za Jezusem. Tak jak Mojżesz wrzucił kawałek drewna do wody, tak krzyż był potrzebny, aby zniweczyć wszelkie przekleństwo naszego życia. Tak jak Bóg zaprowadził Izraelitów do Elim, aby mogli odpocząć po wędrówce, tak nas wprowadzi do Wiecznego Odpocznienia, do Ziemi Obiecanej, do Nieba.