Minęło niespełna trzy miesiące od poprzedniego ataku, który miał miejsce przy budynku angielskiego parlamentu; zaledwie kilkanaście dni od wybuchu w Manchesterze. „Znowu? Kolejny atak?” zapytałam samą siebie nie tyle z przerażeniem czy zgrozą, przyznaję, ale z pewnego rodzaju zmęczeniem. Tego typu incydenty stają się tak częste, że być może wkrótce będziemy je postrzegać jako straszny i niechciany, ale jednak element codzienności.
Ostatni tekst Martyny Słowińskiej dotyczący najbezpieczniejszego miejsca na świecie wpisał się dokładnie w tok moich własnych rozmyślań, pobudzonych wspomnianymi wyżej wydarzeniami.
Jeszcze jakiś czas temu, gdy czytałam tego typu wiadomości, dotyczące różnych miejsc w Europie i na świecie, w myślach zawsze pojawiała się mimowolna modlitwa wdzięczności „Boże, dziękuję Ci, że w naszym kraju wciąż jest względnie bezpiecznie, panuje względny spokój i nie ma – jeszcze i oby jak najdłużej! – tego typu incydentów”. Nieco inaczej było jednak z wiadomościami o ostatnich zamachach w Londynie, ponieważ od pół roku mieszkam w tym mieście. Zdjęcia ulic i mostów, na których leżą ofiary ataków to nie jakieś nieznane, dalekie, obce miejsca, ale ulice i mosty na których bywam, przez które przechodzę. Trudno w takiej sytuacji uniknąć myśli, że przecież mogłam być wśród tych ofiar.
Następnego dnia po ataku w Manchesterze premier Theresa May podniosła stan zagrożenia terrorystycznego w kraju do najwyższego, "krytycznego" poziomu, jak podały media. A to oznacza, że "kolejny atak terrorystyczny jest nie tylko możliwy, ale należy się go spodziewać właściwie w każdej chwili", przeczytałam na jednej ze stron. Zdaję sobie sprawę, że wsiadając do autobusu właściwie nie można być pewnym, czy czasem po drodze nie wyleci on w powietrze. Albo czy ktoś obok nas na ulicy nagle się nie wysadzi. Albo raczej nie wjedzie w nas samochodem, bo to ostatnio stało się popularnym sposobem zabijania ludzi.
Najbezpieczniejsze miejsce
Nie boję się jednak wychodzić z domu. Nie wpadam w panikę na widok osób arabskiego pochodzenia. Przyznam szczerze, że nie drętwieję na widok lub dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Nie lekceważę też niebezpieczeństwa, staram się być uważną, ale też nie wpadać w obsesję. "Wiem, że moje życie jest w Bożych rękach i to Pan Bóg zadecyduje, kiedy ono się zakończy. A wtedy fakt, czy będę w Londynie, Polsce, na antypodach czy na Księżycu, nie będzie miał znaczenia. Ani to, czy będę w autobusie, na ulicy, czy we własnym łóżku. Moje życie znajduje się w Chrystusie w Bożych rękach, a nie ma bezpieczniejszego miejsca, za życia i po śmierci.
Ale ja Tobie ufam, Panie! Mówię: Tyś Bogiem moim.W ręku Twoim są losy moje…
Ps 31:15
Nie moja decyzja
Ostatnio, gdy rozmawiałam o tych wydarzeniach z jednym znajomym, dzielił się on ze mną pewnymi „wnioskami” i „strategiami”. A mianowicie, że zawsze lepiej iść chodnikiem tak, by iść w przeciwną stronę do kierunku jazdy, tak, by widzieć nadjeżdżające pojazdy i to, jak się zachowują. Lepiej także, jak mi tłumaczył, iść po „wewnętrznej” stronie chodnika, jak najbliżej budynków, a jak najdalej ulicy. Bo nawet gdyby samochód próbował wjechać w to akurat miejsce, będzie musiał zrobić to pod kątem, a wtedy punktu uderzenia zawęża się dając więcej szans na ucieczkę. Z jednej strony rozumiem tego typu kalkulacje, większość z nas naprawdę ceni własne życie. I ja go nie lekceważę. Z drugiej jednak strony, słuchając tych spekulacji pomyślałam sobie, że przecież nie do mnie należy decyzja, jak i kiedy się ono zakończy. Do mnie należy, by przeżywać je dobrze oraz to, w jakim stanie się ono zakończy. W jakim stanie stanę przed Bogiem.
Wydaje mi się, że istnieje niebezpieczeństwo, że lęk przed ewentualną śmiercią odwróci naszą uwagę od tego, jak przeżywamy chwilę darowaną, która właśnie trwa – moment zwany życiem. Pan Jezus wielokrotnie przypominał o tym, że mamy być czujni (Mat 24:42-44; Łuk 12:35-48; 21:34-36). Nie wiemy, kiedy Chrystus powróci albo w którym momencie Bóg wyznaczył koniec naszego życia. Mamy być gotowi. Baczcie na siebie, aby serca wasze nie były ociężałe wskutek obżarstwa i opilstwa oraz troski o byt i aby ów dzień was nie zaskoczył (Łuk 21:34).
Niekoniecznie długie lecz pełne
Trzy dni temu minęła druga rocznica śmierci Elisabeth Elliot. Przy tej okazji wróciłam do tekstu (link) który
napisałam dowiedziawszy się o śmierci tej niezwykłej kobiety, za której
wpływ na moje życie jestem bardzo wdzięczna Bogu. Lektura tamtych
refleksji sprzed dwóch lat była dla mnie samej ważnym przypomnieniem, że
tak naprawdę nie chodzi o długie życie, ale pełne, dobrze przeżyte dla
chwały Chrystusa. Bez względu na to, czy będzie trwało dwadzieścia pięć
lat czy osiemdziesiąt dziewięć, czy zakończy się spokojnym odejściem we
śnie czy zostanie rozerwane bombą terrorysty.
Był w moim życiu moment, gdy panicznie bałam się śmierci. Znam smak tego paraliżującego strachu, te lodowate kleszcze przerażenia na myśl, że następnego poranka mogę się nie obudzić. Dzięki Bożej łasce i miłości, dzięki ofierze Chrystusa, mogę napisać o tym w czasie przeszłym. Jestem niezwykle wdzięczna za ten pokój, który odnalazłam w Panu Jezusie (Jan 14:27), za Jego usprawiedliwienie i uświęcenie mojej grzesznej osoby, dzięki którym z ufnością mogę oczekiwać, że On przeniesie mnie poza śmierć (Ps 48:15) tam, gdzie jest pełnia radości (Ps 16:11).
„Panie, daj nam żyć takim życiem i umrzeć taką śmiercią,
które przyniosą obfity owoc dla życia wiecznego”