Wydawało się przez całe dziesięciolecia, że boskość i człowieczeństwo pasują do siebie mniej więcej tak jak silnik wyścigowego modelu Ferrari do Fiata 126p, a jedno z nich z pewnością musi być pozorne. Jezus Chrystus był więc pozornym Bogiem dla Ariusza i pozornym człowiekiem dla doketystów. Niedorzecznością wydawała się myśl, że w kimkolwiek boskość i człowieczeństwo mogłoby zaistnieć jednocześnie w jakiejkolwiek formie zjednoczenia.
Ten chrystologiczny spór pozostawił wyraźny ślad na kartach historii wczesnego chrześcijaństwa, nie może zostać uznany jednak za nieaktualny lub przebrzmiały. Tak samo jak Chrystus, którego dotyczy, jest bowiem zawsze współczesny. Pod różnymi wyobrażeniami i związkami pojęć wdziera się niepostrzeżenie do zatłoczonych korytarzy kolejnych epok, aby popychać Ewangelię ku chrystologicznym skrajnościom. To właśnie dlatego powinniśmy dążyć do tego, aby Chrystus - prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek - wkroczył z całym impetem i wzniosłością dwoistej natury w jednowymiarowe teologie naszych czasów, kwestionując - omówione poniżej - popularne definicje chrześcijaństwa.
Chrześcijaństwo “prawdziwego człowieczeństwa”
Pierwsza z definicji chrześcijaństwa wykluła się wśród faktycznych spadkobierców Ariusza, podkreślając, iż chrześcijaństwo jest właściwie zbiorczą nazwą prawdziwego człowieczeństwa, czyli wszystkiego tego, co ludzka natura zdołała przechować w sobie jako magazynie dobra i moralnej odpowiedzialności. W tak skonstruowanym chrześcijaństwie chodzi właściwie o to, aby być dobrym człowiekiem - nie krzywdzić sąsiadów, pomagać potrzebującym, szanować wolność jako nadrzędną wartość i generalnie być sympatycznym w stopniu większym niż przeciętny. Ewangelizacja to w zasadzie nawoływanie do “zwykłej ludzkiej życzliwości”, do aktywnego uczestnictwa we wspólnocie “ludzi dobrej woli”. Humanistyczne chrześcijaństwo nie potrzebuje doktrynalno-dogmatycznej otoczki (wstydliwie chowając historyczne wyznania wiary), jest ona bowiem zbyt ciężkim balastem dla chybotliwej łodzi akceptowalnej dla wszystkich etyki. Nie trzeba zatem wierzyć w krępujące i obrażające inteligencję opowieści o narodzeniu z dziewicy, zmartwychwstaniu lub zstąpieniu Ducha Świętego. To zdaniem humanistycznego chrześcijaństwa tylko zgrabne symboliczne opowiastki, którym posądzenie o historyczność wyrządza wyłącznie krzywdę. Ewangelia humanizmu uznaje opasłe teologiczne tomy historycznego chrześcijaństwa za nieistotną fanaberię garstki fundamentalistów, a jeśli jakimś cudem (choć cudów nie ma) uda się przedrzeć im do zbiorowej świadomości - za religijny ekstremizm uderzający w chrystusową religię powszechnej miłości. W chrystusowości liczy się bowiem nakarmienie głodnego i przytulenie smutnego, a nie recytowanie konstantynopolitańskiego wyznania wiary. Krzyż jest tutaj nie tyle miejscem zbawienia grzeszników od Sądu Bożego, co raczej przykładem wzniosłego urzeczywistnienia tego, co najbardziej spektakularne i bohaterskie w pokładach ludzkich możliwości. Analogicznie rzecz ma się ze zmartwychwstaniem, które należy interpretować jako piękną metaforę przezwyciężenia śmierci przez ludzi dobrej woli, trwających przecież na zawsze w zbiorowej pamięci pokoleń.
Chrześcijaństwo trzeba dopasować zatem do racjonalnych standardów zachodniej myśli i zredukować do jądra prawdziwego człowieczeństwa, bez całej tej niezrozumiałej, infantylnej i nieprzystającej do naszych czasów otoczki cudownych wydarzeń, mistycznych przeżyć i intelektualnych paradoksów. Ewangelia Jezusa Chrystusa potrzebuje oczyszczenia od wszystkiego co nie koresponduje z naukowym opisem świata, a więc uwolnienia od ciężkiego brzemienia nieweryfikowalnych empirycznie dogmatów wiary. Prawdziwa duchowość rozwija się raczej w głębi odnalezionego człowieczeństwa niż w głębi postulowanej hipotetycznie boskości, kwestionowanej przecież co do zakresu definicji przez najpotężniejsze religie świata. W związku z tym, znakiem duchowej dojrzałości człowieka jest w humanistycznym chrześcijaństwie skrajnie oszczędne posługiwanie się pojęciem prawdy, które - jak wiadomo - pozbawiło głowy niejednego innowiercę. Opowieści o “dobrym Bogu” należy zastąpić zatem opowieściami o “dobrych ludziach”, którzy stanowią przecież najlepszą egzemplifikację idei Chrystusa. Żeby mieć “dobrych ludzi” potrzebujemy jednak stosownej etyki, której satysfakcjonujące zręby odnaleźć można - o, święty paradoksie! - właśnie w chrześcijaństwie. To dlatego Thomas Jefferson stworzył za pomocą nożyczek słynną Biblię Jeffersona, wycinając z Ewangelii wszystko to, co nosiło cechy nadprzyrodzoności. Wyrzeźbił w ewangelicznych relacjach quasi-chrystusowy system etyczny, twierdząc w zasadzie, że teologia zawsze była niczym więcej niż nieobrobionym surowcem domagającym się zręcznego dłuta oświeconego człowieka. Ewangelię Jezusa Chrystusa zastąpiła - jak nazwał to Jefferson - Filozofia Jezusa. Już nie zatem sola fide lub sola gratia, ale sola ethica. Oprotestowany pięciopunktowy protestantyzm zastąpiono jednopunktową Filozofią Chrystusa. Wszystko to uzupełniono teologią liberalną, dostarczającą paliwa dla ogniska humanistycznego chrześcijaństwa, przy którym ludzie gardzący “obłudną religią” pieką kiełbaski dobrych chęci, dobrej woli i dobrych uczynków.
Gorzki posmak chrystologicznej batalii rozlewa się zatem na całe humanistyczne chrześcijaństwo - tylko to, co ludzkie jest tutaj prawdziwe, element boski uznaje się bowiem za pozorny.
Chrześcijaństwo “prawdziwej boskości”
Drugą definicję ukuto natomiast wśród faktycznych spadkobierców doketyzmu - nauczania postulującego prawdziwą boskość Jezusa Chrystusa i Jego pozorne człowieczeństwo. Według doketystów Chrystus nie posiadał rzeczywistego, fizycznego ciała. Ta chrystologiczna herezja ma się dzisiaj całkiem dobrze, przybierając formy domagającego się pierwszeństwa chrześcijaństwa znaków i cudów. Charyzmania święci wokół zdumiewające tryumfy, przekonując, że chrześcijaństwo zasadza się wyłącznie na nieustających boskich ingerencjach w naturalną rzeczywistość - egzorcyzmach, uzdrowieniach, obcych językach, mistycznych przeżyciach, wizjach, proroctwach, a nawet wizytacjach aniołów i złotych pyłach. Tylko to, co niematerialne jest tutaj prawdziwe. Reszta zakrawa na pogardzaną cielesność - uporządkowana teologia jest “cielesnym szufladkowaniem Boga”, uporządkowana liturgia jest “martwą(!) obrzędowością”, kościelna dyscyplina - “faryzejską religią”, a apologetyka - “Królestwem zasadzanym na słowie, a nie na mocy”. Ludzki wymiar chrześcijaństwa zdaje się być tutaj wyłącznie pozorny, gdyż naturalny rozum ustąpić musi wobec roszczeń nadnaturalnej rzeczywistości - chaotycznej, gdyż nieokiełzanej; niespójnej, gdyż niewytłumaczalnej; nietrwałej, gdyż “wiejącej jak wiatr”. Twierdzi się, że Bóg mieszka w tym, co nadnaturalne, a nie w tym, co naturalne. “Bądź wola Twoja, jak w niebie, tak i na ziemi” oznaczać ma, że prawdziwe chrześcijaństwo oddycha na ziemi powietrzem nieba, stając na palcach ponadnaturalnych doświadczeń i zaglądając przez okna wychodzące na Wieczność. Uznane formy historycznego chrześcijaństwa wpadają tym samym do kategorii nieatrakcyjnej atrapy i wytworu ludzkiego umysłu. Sakramenty, struktura wspólnoty kościelnej, uporządkowany kalendarz, dziedzictwo teologiczne, czy nawet zwyczaj głębokiej egzegezy Pisma Świętego podczas niedzielnych nabożeństw - wszystko to traci status nośnika Bożej Obecności. Duch Chrystusowy nie mieszka bowiem w tym, co fizyczne i naturalne - w tym, co może zostać wytworzone przez odpowiednio uformowany umysł człowieka. Mieszka w wymiarze nieuchwytnej, niematerialnej, niefizycznej boskości, czyli - w ocenie ideowych spadkobierców doketystów - w niekończących się erupcjach cudownych wydarzeń.
Jednak czy naprawdę w zwyczajnej przestrzeni naturalnego życia Stwórca pozostaje bezdomny? Czy naprawdę zamieszkuje wśród nas wyłącznie w tych ułamkach sekund, w których zawiesza naturalny bieg rzeczy i osobiście zmienia kierunek historii?
Przejść suchą stopą pomiędzy skrajnościami
Obie z opisanych definicji chrześcijaństwa uznać trzeba niestety za dziedzictwo starej chrystologicznej kontrowersji, której można byłoby dziś uniknąć, gdyby została zauważona. Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem, a Jego ciało, czyli Kościół, pozostaje w takim samym stopniu tajemniczą harmonią dwóch zjednoczonych natur. Nie można sprowadzać chrześcijaństwa do wymiaru czysto naturalnego (humanistycznej Filozofii Chrystusa), a chrześcijańskiej teologii do kolejnego systemu etycznego, pozbawionego na dobrą sprawę wertykalnego uzasadnienia. Z drugiej strony, nie można widzieć w chrześcijaństwie wyłącznie wymiaru nadprzyrodzonego, abstrahującego od uporządkowanej teologii, liturgii lub organizacji, a także przyrodzonych zdolności ludzkiego umysłu i tego wszystkiego, co zdolny jest on przetworzyć.
Nasze czasy kochają się w skrajnościach, co oznacza, że Kościół potrzebuje “przejść suchą stopą” pomiędzy dwoma wysokimi ścianami wody - z jednej strony chrześcijaństwa zlaicyzowanego, a z drugiej chrześcijaństwa karykaturalnie przeduchowionego. Potrzebujemy przejść środkiem pomiędzy chrześcijaństwem niepotrafiącym oderwać się od ziemi a chrześcijaństwem bujającym w obłokach. Pomiędzy wiarą obdartą z wszelkich tajemnic i paradoksów a wiarą zubożałą o zdrowy rozsądek i intelektualną konsekwencję. Pomiędzy Ewangelią pozbawioną Chrystusa cudotwórcy a Ewangelią znającą tylko Chrystusa cudotwórcę. Pomiędzy chrześcijaństwem, które nie wierzy w cuda, a chrześcijaństwem, który na dobrą sprawę wierzy tylko w cuda. Pomiędzy chrześcijaństwem zawsze ufającym rozumowi a chrześcijaństwem nigdy nie pytającym go o zdanie. Pomiędzy chrześcijaństwem zredukowanym do elementów naturalnych a chrześcijaństwem zredukowanym do ich przeciwieństwa. Jeśli Kościół XXI wieku chce przetrwać pościg ścigających go Egipcjan, starszych od chrześcijaństwa przesądów, mitów i błędów, musi raz jeszcze przejść środkiem Morza Czerwonego, patrząc z wiarą na piętrzącą się po obu stronach wodę niebezpiecznych półprawd.
W jaki sposób możemy to uczynić? Nie dysponujemy możliwością wstępowania w ślady Mojżesza, wystarczy natomiast jeśli pójdziemy za kimś, kogo Mojżesz wyłącznie obrazował - Jezusem Chrystusem, prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. To Jezus Chrystus - dzięki tajemnicy wcielenia - jako pierwszy wkroczył w rozstępujące się morze skrajnych idei, przechodząc pomiędzy ścianami naturalnego porządku i nadprzyrodzonych zjawisk. Był bowiem w samej swojej istocie jednym i drugim. Doskonałym w Bóstwie i doskonałym w człowieczeństwie. Jak ujął to sobór chalcedoński w 451 r. w słynnej formule chrystologicznej: "Jednego i tego samego Chrystusa Pana, Syna Jednorodzonego należy wyznawać w dwóch naturach, bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania. Nigdy nie zanikły różnice natur przez ich zjednoczenie, ale została zachowana właściwość obu, tworzących jedną osobę i jedną hipostazę".
Ortodoksyjna chrystologia powinna pomóc nam wyznaczyć kształt prawdziwego chrześcijaństwa. Chrześcijaństwa klękającego przed Prawdziwym Bogiem i Prawdziwym Człowiekiem, a także chrześcijaństwa dostrzegającego implikację tego zdumiewającego zjednoczenia porządku naturalnego i nadprzyrodzonego. Może się okazać, że odnalezienie na powrót tej zagubionej perspektywy ocali Ewangelię i nauczy nas raz jeszcze jej alfabetu. Alfabetu, który nie gubi liter pomiędzy “Alfą” i “Omegą”, wyrażając znacznie więcej niż postulują zredukowane modele chrześcijaństwa.