Świadectwo br.Czesława Budzyniaka |
Autor: Czesław Budzyniak | |||
sobota, 10 września 2011 00:00 | |||
Kiedy analizuję moje życie, moje w nim doświadczenia, pojawią się nieraz niepokój i pytania do siebie samego. Czy dobrze zaorałem zagony tej ziemi dane mnie pod uprawę ? Czy z niedbalstwa nie za płytko lub z niewiedzy nie za głęboko wpuściłem pług mojego rozumu, moich uczuć i moich emocji? Nie wiem czy można jeszcze coś poprawić? Czy można..? Świadomość istnienia Boga zaszczepiała mi od dzieciństwa moja matka - była bowiem osobą wierzącą. Ale w wieku siedemnastu lat zwabił mnie świat a ja dałem się oszukać. Przez trzy lata poszukiwałem obietnic szczęścia i wolności, którymi wabił mnie szatan. Ale zamiast obiecanego szczęścia i wolności doświadczyłem rozczarowania, wewnętrznego rozdarcia i nieustannego krzyku sumienia. Dziś wiem, że to łzy matki i jej modlitwy sprawiły, że mogłem się zatrzymać i wejrzeć w siebie. W połowie sierpnia 1955 roku nastąpiło pierwsze świadome spotkanie z Panem. W ciszy i samotności otworzyłem „Śpiewnik Pielgrzyma” i natrafiłem na znaną z młodszych lat pieśń 177: " Boże mój, który widzisz serca mego łkanie…” Czytałem do trzeciej zwrotki i ostatnie słowa "..pomóż mi, pomóż mi” były już prawdziwą modlitwą. Później nie było wielu słów, tylko świadomość grzechu i żal straconych lat. Z kolan wstałem innym człowiekiem. Przyroda, ludzie i świat stały się inne. Ku uciesze matki, rodzeństwa, i znajomych ze zboru umiłowałem Biblię nade wszystko - stała się drogowskazem na ścieżce mojego życia. 30 grudnia 1956 r. zawarliśmy związek małżeński z Anną Baranik obecną moją małżonką, z która wspólnie wychowaliśmy troje naszych dzieci. Niemal przez wszystkie wspomniane lata podejmowałem trud głoszenia Ewangelii. Zacząłem już w Przyborowie a później w zborze w Nowej Soli gdzie pastorem był nieżyjący już br. St. Daszkiewicz. Czynię to do tej pory, na pewno z mniejszym natężeniem, ale wciąż z tą samą radością. Zawsze starałem się być tam gdzie ktoś mnie potrzebował. Za nic mieliśmy przyszłość, wystarczyły jedne sandały i jedno ubranie. Liczyło się to by pocieszać smutnych. To były najpiękniejsze lata kiedy angażowałem się w sprawy Ewangelii nie oczekując niczego od człowieka.Wtedy to właśnie prawie dotykałem samego Boga. Dziś bardziej jak kiedyś rozumiem, że w tym trudzie, nie narzekając, pomagała mi w dużej mierze moja żona pozostając z trójką dzieci w domu. Z całej mojej przestrzeni życiowej pozostał stos wspomnień i trochę goryczy bo jestem spętany cierniem, który mocno zaczął uwierać. Na ramionach niosę ugniatający krzyż z moją bezradnością i bez możliwości wyboru. Takie jest obecne moje życie z pogarszającym się stanem zdrowia i cierpieniem mojej żony chorej na nieuleczalną chorobę. Trzeba jednak iść dalej za Jezusem drogą krzyża aby lepiej zrozumieć siebie. Iść do końca, by uznać sens swojego istnienia na tej planecie wobec Boga, ludzi i siebie samego. „Uwielbiam Cię Panie za każdy mój krok w Twoim kierunku, który czyni Cię coraz większym i coraz bardziej niepojętym . Z każdym dniem jestem coraz bliżej Ciebie, choć wciąż trudno objąć Cię myślami, określić rozumem czy wypowiedzieć słowami. Każdego dnia potrzebuję Ciebie, każdego dnia wpatruję się w Ciebie w Twojej Świątyni w głębi zamkniętych oczu mojej modlitwy. Ty wiesz kiedy obetrę z mej twarzy ostatnie łzy i kiedy wypowiem ostatnie słowo. Wtedy to wygaśnie piec Malachiaszowy i ług foluszników będzie zbyteczny, bo ujrzysz odbicie Swej twarzy w srebrze któreś wytapiał i czyścił. Dziś wiem, że starość lubi być samotna jakby w poczuciu grobu, dlatego patrzę na ludzi bez zazdrości i nie podnoszę swej twarzy , bo po co widzieć daleko, wystarczy gdy w swej głębi widzę wieczność.”
|