Tak samo, a jednak inaczej |
Autor: Zofia Górka | |||
piątek, 11 grudnia 2015 00:00 | |||
Miałam styczność z różnymi ludźmi, także z chrześcijanami z różnych denominacji. Na zaproszenia ewangelizacyjne odpowiadałam grzecznie; „nie, ale może kiedyś...”. Dużą sympatią darzyłam pacjentów z głogowskich ewangelicznych wspólnot. Lubiłam słuchać ich świadectw o przemienionym życiu. Bóg stawiał na mojej drodze ludzi, którzy świadczyli, zapraszali, ale ja w swoim duchu odpowiadałam – nie, jeszcze chcę pożyć, pokosztować życia bez ograniczeń, bez zakazów, może kiedyś, gdy będę miała czterdzieści, pięćdziesiąt lat. I tak żyłam. Aspiracje zawodowe, rozwój osobowości, poznanie tego, co ma dać szczęście. Ciągle miałam wrażenie, że próbuję złapać wodę w rękę, a ona umyka mi gdzieś między palcami. Towarzyszył temu niepokój, częste chandry, niespokojne noce, strach, jak wychowamy troje dzieci, poczucie, że zakładamy maski dla odegrania różnych ról życiowych. Byłam w Warszawie na kursie „Rehabilitacje kobiet po mastektomii”. Zobaczyłam tam dużo cierpienia, lęku, tym bardziej, że moja przyjaciółka była po kolejnej tego typu operacji. Po powrocie do domu przywitał mnie mąż jakimś ironicznym słowem, dzieci siedzące przed telewizorem odwróciły się i przywitały się; „o, mamuś, już jesteś” i dalej gapiły się w „bożka” naszego domu. Jedynie pies spojrzał mi wiernie w oczy i zamerdał ogonem, radośnie popiskując. Schowałam się w łazience. Piorąc, płakałam, bo zobaczyłam stan mojego domu. Zaczęłam wołać do Boga: „pomóż! - sama już nie potrafię, nie mam sił!”. W niedługim czasie otrzymałam zaproszenie od mojej najmłodszej siostry Ewuni na spotkanie grupy modlitewnej. Zawsze byłam ciekawa różnych pomysłów na życie – kiedyś byłam w Rozdziei pod Limanową na tygodniowym kursie psychoterapii typu Gestalt. I znowu zobaczyłam cierpienie, bezradność, i kiedy przyszedł niedzielny poranek, opuściłam zajęcia i poszłam na nabożeństwo do pięknego, drewnianego kościółka. Na rozpoczęcie nabożeństwa, a był to Dzień Pięćdziesiątnicy – Zesłania Ducha Świętego, organista zaśpiewał mocnym, doniosłym głosem; „przyjdź Duchu Święty, daj siłę, moc, radość”, a ja w swoim duchu poczułam, że właśnie o to mi chodzi, że tego chcę, zapłakałam tak, że łzy płynęły jak grochy. Moje pierwsze wołanie do Boga w łazience, płacz w tym kościele, zaproszenie na nabożeństwo zielonoświątkowe – to tylko niektóre epizody ingerencji Boga w moje życie. Bardzo utożsamiam moją ówczesną sytuację z sytuacją rozbitków ginących z pragnienia, pomimo że wpłynęli już z morza do dorzecza Amazonki, miejsca słodkiej wody. Tak dużo talentów dostałam od Boga, a nie umiałam rozpoznać, że moc, siła i radość są w zasięgu ręki. Poprzez czytanie Słowa i ingerencję Boga w moje życie wszedł pokój do serca, minęły niespokojne noce, wielodniowe chandry, znacznie poprawiły się relacje z moim mężem. Jednym słowem, w mój dom został wprowadzony Boży porządek. Dużo radości sprawiają mi teraz pytania znajomych pacjentów, co robię, że jestem taka spokojna, życzliwa, serdeczna. Odpowiadam im z uśmiechem; „dzięki Bogu!”. Jeżeli chodzi o moją rodzinę, to wiem, że Bóg jest Bogiem wiernym swoim obietnicom. Jedna z nich mówi; Uwierz w Pana Jezusa Chrystusa, a będziesz zbawiony ty i cały twój dom (Dzieje Ap. 11:16). Dziękuję Bogu za wszystkie okoliczności, radosne i te trudne, które wychowywały i kształtują mnie w duchu ewangelicznego chrześcijaństwa, które ma głęboki sens. Wychowana zostałam w rodzinie wiejskiej, katolickiej, wielodzietnej, o prawidłowych wzorcach moralnych. Ostatnio często wspominam, że wchodząc do domu ze szkoły, witaliśmy się słowami; „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Gdy żegnaliśmy się, towarzyszyły nam słowa; „zostańcie z Bogiem”. Przechodząc koło ludzi pracujących na polu, używaliśmy słów: „szczęść Boże”. Nasza mama była troszczącą się o nas kobietą – czuliśmy jej wielką miłość do nas – umiejącą nas, dzieci (była nas szóstka), słowem i czynem zachęcić do prawidłowego zachowania. Natomiast tato był człowiekiem bardzo rygorystycznym, dbającym o dyscyplinę i pracowitość każdego członka rodziny, a zarazem światłym, o szerokich horyzontach myślowych. Rodzice bardzo szanowali życie, o czym może świadczyć fakt urodzenia się naszej najmłodszej siostrzyczki, Ewuni, w ich już podeszłym wieku. To właśnie ona w znacznym stopniu przyczyniła się do tego, że pogłębiłam swoją wiarę. Wtedy byłam już 44-letnią kobietą z utrwalonymi zachowaniami i świeckim systemem wartości. Często szarżowaliśmy z mężem słowami; „to się rozwiedźmy”, tym bardziej, że dwie zaprzyjaźnione z nami pary małżeńskie to zrobiły. Po moim nawróceniu, kiedy mąż znowu użył tego określenia, odpowiedziałam; „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza”. Myślę, że to był szok dla mojego męża, bo zazwyczaj w kłótniach szliśmy łeb w łeb. Zaczęliśmy się wzorować na małżeństwie liderów naszej grupy domowej, a po latach odbyliśmy internetowy kurs „małżeństwo – związek na całe życie". Żyjemy ze sobą już 45 lat, wychowaliśmy troje dzieci, mamy siedmioro wnucząt. Dzięki Bogu nasze życie małżeńskie ciągle zmienia się na lepsze, ufamy sobie, zapewniamy sobie poczucie bezpieczeństwa, troszczymy się o siebie i ciągle jesteśmy szczęśliwi, że możemy się jeszcze budzić rano u swojego boku. Szczególnie to sobie uświadamiamy, gdy któreś z nas zachoruje. Kiedyś odczuwałam często presję czasu, ciągle się spieszyłam i zazwyczaj spóźniałam się o te pięć minut. Jakże często w przeszłości swoim dzieciom odpowiadałam; „nie widzisz, że nie mam czasu?”. Obecnie takich słów nie używamy wobec naszych wnucząt, bo mamy czas. Obecnie, czytając literaturę o zwyczajach żydowskich, wiem, że jeżeli Żyd spóźniał się na szabat, to znaczyło, że powinien się zastanowić, z jakich zajęć w tygodniu powinien zrezygnować, aby spokojnie uczestniczyć w szabacie. Podobny proces odbył się w moim zarządzaniu czasem − proces przemiany oraz przemiany systemu wartości. Inna dziedzina, która uległa przemianie w ciągu tych 20 lat mojego życia z Bogiem, to gospodarowanie finansami naszego domu. Kiedyś, pomimo że oboje pracowaliśmy zawodowo, nasze dzieci słyszały często słowa; „skąd ci wezmę, przecież nie mam” – pożyczaliśmy. Obecnie zasadą mojego życia jest tak żyć, aby być w każdej chwili pogodzoną z Bogiem i ludźmi. Pamiętam, że gdy uwierzyłam, napisałam kartkę świąteczno-noworoczną skierowaną do osoby, wobec której czułam wrogość, i przeprosiłam ją. Po powrocie do domu zastałam list z charakterystycznym pismem, a zawartość tego listu bardzo mnie ucieszyła; wzajemnie wybaczyłyśmy sobie dawne urazy. Myśli o tej osobie już nigdy nie były negatywne i nie zajmowały moich emocji i umysłu. Teraz, gdy spotkałyśmy się na zakupach, podałyśmy sobie rękę. Pod wpływem Bożego działania zmienia się moja dusza i duch. Nie króluje już moje „ja”, pycha, samorealizacja, zasada „umiesz liczyć, licz na siebie”. Zdetronizowałam swoje „ja”, a na tronie swojego życia umieściłam Boga. Te cztery przemienione sfery mojego życia, które wymieniłam powyżej, są dla mnie wyznacznikami, że okręt mojego życia spokojnie wpłynie do portu, czyli do życia wiecznego. Przed nawróceniem moje życie było stałą walką o pozycję wśród rodzeństwa, o miłość rodziców, o uznanie nauczycieli, o pozycję kobiety w małżeństwie, o to, aby dzieci były dobrze wychowane, o pozycję zawodową. Niejednokrotnie miałam odczucie, że rzucam się jak ryba wyrzucona na brzeg. Ciągle innym udowadniałam, że jestem dobra, sprawna, mądra, że zasługuję na uznanie. Po nawróceniu zostałam obdarzona Bożym pokojem. Często mam wizję Pana Jezusa, który przemawia do mnie: „odpocznij sobie, usiądź u moich stóp, głowę złóż na moje kolana”, wręcz czuję wyciszające głaskanie po głowie i słyszę słowa: „nie martw się, odpocznij sobie” – i ten pokój… Tylko Bóg mógł mi dać realny pokój, a nie kolejne ułudy życiowe. Teraz, kiedy wiem, że gdybym umarła, to pójdę do Nieba, żyję tak samo, a jednak inaczej. Świadectwo jest częścią książki (zbioru świadectw), która zostanie wydana niebawem pt. "Szczęściarz urodzony w PRL-u".
|