Czy duchowy sukces potrzebuje kalkulatora? Drukuj Email
Autor: Bartosz Sokół   
niedziela, 21 października 2012 00:00

W jaki sposób rozpoznać duchowe miejsce, w którym znajdują się chrześcijanie? Wystarczy posłuchać w jaki sposób definiują sukces.

Ta niepozorna zbitka słów potrafi przemawiać potężnym głosem i opowiadać prawdę, o której nie chcielibyśmy pamiętać. W mistrzowski sposób portretuje zrozumienie Boga i jakość naszej wiary. Pragnienie sukcesu kształtuje dziś kościelną wyobraźnię, wprawiając w ruch potężną maszynę projektów, zamiarów i oczekiwań. Zwykliśmy nazywać je szeroką wizją, wielkimi rzeczami lub wspaniałym planem. Duchowa megalomania ubiera się w szaty pobożnej gorliwości i przemawia biblijnym językiem, próbując przekonać Kościół, że jakakolwiek małość nie przystoi duchowym zwycięzcom. Jednak ambicja z Biblią pod pachą to wciąż ambicja, a kult samorealizacji nie zmienia się w pobożność po przekroczeniu progu kościoła.

Jako polscy chrześcijanie żyjemy w nieustannym poczuciu niższości. Niektórzy próbują importować Boga ze wschodu, zapraszając i honorując Boże naczynia, inni wpatrują się z podziwem na zachód, szukając nowych strategii rozwoju Kościoła. Podczas kilku lat chrześcijańskiej podróży, zauważyłem ze smutkiem, że siejemy i zbieramy we wszechogarniającym cieniu porażki. Nie mamy przecież megazborów, tłumów padających pod mocą, zalewu cudów i ogólnodostępnych kanałów telewizyjnych – mamy więc mniej Boga niż cała reszta prezentująca na youtube wypełnione stadiony. Tak, w niedzielę trzeba pójść do niewielkiego kościoła, usiąść na twardym krześle w wynajętym budynku i posłuchać zacinającego się kaznodziei, jednak nie wolno nigdy zapomnieć, że Bóg ma wielki plan! Na pewno, lecz co to znaczy? Jeśli Bóg ma wspaniałe plany na przyszłość, to czy ten, który się teraz realizuje taki nie był? Czy Bóg nie miał wielkiego planu dla tego starszego brata, który z trudem wchodzi dziś do zboru? Całe życie służył z oddaniem wdowom i więźniom, ale z pewnością nie zapisał się w annałach chrześcijańskiej historii! Jeśli Bóg ma wielkie rzeczy dla twojego życia, to czy innym pozostawił mniejsze? A jeśli dla wszystkich ma wielkie, to w jaki sposób nadajemy im taki status skoro nieistnienie małych pozbawia nas punktu odniesienia?

Nie zgodzę się z tymi, którzy twierdzą, iż nigdy nie można posunąć się za daleko w sprawach szaleńczej odwagi wiary. Można. Granica między wielką wiarą a wielką naiwnością bywa bardzo subtelna. Można chwytać się obietnic, których Bóg nigdy nie złożył i czekać na cuda, których nigdy nie obiecał. Właściwe zrozumienie istoty duchowego sukcesu jest niezwykle ważne. Przejdźmy się więc do mekki współczesnych strategów rozwoju Kościoła – Świątyni Matematyki.

Liczby, liczby, liczby...

Na tylnych okładkach bestsellerów zamieszcza się obowiązkowo ilość osób uczęszczających do kościoła prowadzonego przez autora. Pastor ośmiotysięcznej, dynamicznie wzrastającej wspólnoty – oto słowa, które mają przyciągnąć na konferencję i uwiarygodnić kaznodzieję. Sukces pachnie szkolną matematyką, pozwalając cyfrom obwołać się królem. Boży Sługa wygląda najdostojniej w otoczeniu liczb, które wołają: jesteśmy dowodem na to, że odniósł sukces! Trudno jednak zrozumieć biblijne i logiczne przesłanki takiego rozumowania. Jeśli liczba nowych osób przychodzących do zboru świadczy o namaszczeniu liderów, to nadszedł najwyższy czas, aby udać się na korepetycje do Świadków Jehowy. Jeśli wielotysięczne kościoły mają dowodzić szczególnego Bożego błogosławieństwa, to należy wsłuchać się uważniej w homilie papieża, gdyż najwyraźniej rozumiano w Watykanie tajemnicę wzrostu na długo przed nami. Obawiam się, że zgubiliśmy fundamentalną prawdę o tym, że sukces nie ma nic wspólnego z matematyką. Kościół Chrystusa nie jest kolejną korporacją, której wyniki można zmierzyć zestawem wykresów i statystyk. Spójrzmy na Jezusa, opuszczonego przez wszystkich w ogrodzie Getsemane, czy ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie odniósł wtedy sukcesu? Spójrzmy na Pawła, ukamienowanego przed bramami Listry przez wściekły tłum. Czy ktoś odważy się wysłać go na kurs dla początkujących kaznodziejów, dlatego że ludzie nie podnosili rąk po to, by oddać życie Jezusowi, lecz rzucać kamieniami? Gdyby Noe żył dzisiaj i postanowił napisać książkę na temat swoich doświadczeń wiary, co napisano by na okładce? Pastor ośmioosobowego (familijnego!) zboru? Obawiam się, że żaden wydawca nie wykazałby się tak znacznym zanikiem biznesowego instynktu. Gedeon z pewnością nie zdobyłby uznania jako pionier dynamicznego przywództwa, gdyż odsyłając tysiące wojowników przed decydującą bitwą złamał wszystkie podręcznikowe reguły zarządzania ludzkimi zasobami. Kto odważyłby się zaprosić Jeremiasza na konferencję dla usługujących? Jedynymi Izraelitami, którzy nie mieli nic przeciwko jego kazaniom, byli głusi siedzący przy bramach Jerozolimy. Spójrzmy również na Chrystusa, gdyż w nim skupiają się jak w soczewce losy wszystkich bohaterów wiary. Jednym kazaniem opróżnił tysiące miejsc na widowni, obserwując jak wykres popularności spada na niespotykany dotąd poziom. Nie ma w nim nic z uśmiechniętego polityka, a dyplomatyczna zręczność była mu równie obca jak grzech. Wisząc na krzyżu przypominał męczennika, proroka i nauczyciela, ale na pewno nie człowieka sukcesu. Zdradzony przez skarbnika, porzucony przez przyjaciół i wydany na śmierć przez rodaków stanowi dokładną odwrotność udanej kariery. Jednak nieprawdą jest, jakoby żaden Boży Sługa nie zaufał nigdy przewrotnej sile matematyki. Pamiętamy przecież króla Dawida, który postanowił wyrazić swój sukces językiem cyfr i policzył Izraela. Problem w tym, że Ten, któremu nietrudno wybawić przez wielu lub niewielu, zupełnie tego nie zaakceptował!

Czy wszelkie przejawy masowych nawróceń powinniśmy traktować więc z dużą dozą podejrzliwej nieufności? Nie można wylewać dziecka razem z kąpielą. Nawrócenie trzech tysięcy ludzi podczas pięćdziesiątnicy dowodzi niezbicie, że Boży zamysł obejmuje niekiedy szczególną i wyjątkową interwencję w historię świata. To przecież Duch Święty pomnażał liczbę tych, którzy mieli być zbawieni. Warto zwrócić jednak uwagę na pewien znamienny fakt - nawet wtedy Piotr nie nawoływał do zdobywania pokolenia, ale ratowania się spośród tego pokolenia. Idea podbijania całych narodów jest zasadniczo obca duchowi Ewangelii, a historia uczy nas, iż droga do ogólnopaństwowego „nawrócenia” prowadziła zawsze przez zacisza politycznych gabinetów. Słowo musi być zwiastowane i tam, gdzie zostanie odrzucone, tylko po to, aby stać się sędzią w dniu ostatecznym. Wielu wspaniałych misjonarzy oddało życie dla skutecznej realizacji zasad Bożej sprawiedliwości. Nigdy nie oglądali zbawionych tłumów, a mimo to odnieśli w swojej służbie sukces, nie złożywszy prawd Ewangelii na ołtarzu matematyki. Podczas misyjnych wypraw apostoła Pawła tłuste liczby przeplatały się z chudymi cyferkami, mimo tego, że nigdy nie zmienił poselstwa. Chciałbym, naprawdę chciałbym wierzyć kaznodziei, który mówi, że Polska będzie zbawiona, ale nie potrafię, wiedząc, że Jezus ma na ten temat inne zdanie. Niewielu jest tych, którzy znajdują wąską drogę. I ktokolwiek twierdzi, że jest inaczej wpadnie w zabójczą pułapkę, kończąc ostatecznie jako robotnik poszerzający pod ukryciem nocy wąską drogę.

Tłumy nie decydują o powodzeniu lub klęsce boskich zamiarów. Jeśli liczba nawróconych miałaby powiększać Bożą chwałę, to niepodobna sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek pozostał niezbawiony. Boży plan nie spalił na panewce tylko dlatego, że liczba Izraelitów, którzy przebrnęli drogę przez pustynię zamknęła się w niepozornej cyfrze dwa. Bóg nie czuł się przegranym również wtedy, gdy na całej ziemi pozostało jedynie osiem osób ocalałych z dramatu potopu. Nie zakrywał ze wstydem twarzy na górze Karmel tylko dlatego, że Baal zgromadził czterysta pięćdziesiąt razy więcej swoich proroków niż on. Nasz Król nie jest sfrustrowanym władcą, proszącym na kolanach o kolejnego poddanego, aby przydać blasku swojej wypłowiałej koronie. Tak, w oczach świata żłobek nigdy nie będzie na tyle wzniosły, by oglądać narodziny Króla, a krzyż na tyle godny, by go pożegnać. Jednak jest coś wielkiego i zdumiewającego w Bożym wybieraniu rzeczy niepozornych i małych. Nie dlatego, że jesteście liczniejsi niż wszystkie inne ludy, przylgnął Pan do was i was wybrał, gdyż jesteście najmniej liczni ze wszystkich ludów.

Jakie niepożądane skutki wywołuje więc niepoprawne definiowanie sukcesu?

Po pierwsze, problem wyidealizowanych i niebiblijnych oczekiwań wobec Bożego działania jutro, skutkuje brakiem radości i wdzięczności za Boże działanie dzisiaj. Bóg nie jest uwielbiony przez to, że kochamy go za to, kim nigdy nie był i dziękujemy za działanie, którego nigdy nie obiecał. Człowiek, który spodziewa się za najbliższym wzniesieniem złotego pałacu, w szalonej gorączce oczekiwania podepcze leżącą na ścieżce drogocenną perłę. Modlitwy typu - Większe rzeczy, Panie! Większe rzeczy, Panie! - stały się nad wyraz modne, świadcząc rzekomo o wielkiej wierze. Obawiam się, że Boża odpowiedź brzmiałaby następująco: Dałem wam Syna, nie mam niczego większego! Cokolwiek spowija krzyż swoim cieniem, aspirując do miana wiodącego centrum oczekiwań i pragnień, okazuje się brudnym i ograniczonym źródłem chwilowej radości. Wykonało się powinno brzmieć z kazalnicy znacznie potężniej niż wykona się!

Po drugie, nieustanne oczekiwanie na wielkie rzeczy prowadzi do nieuniknionej frustracji i duchowego wypalenia. Można rozpalić do czerwoności tłum młodzieży na chrześcijańskim zlocie, obiecując kolejne konferencje na największych stadionach w kraju, jednak wspaniałe obietnice zgasną tak samo szybko jak tanie zapałki z najbliższego supermarketu. Entuzjazm jest pożyteczny tylko wtedy, gdy oświetla prawdę i doświadcza jej obecności. W przeciwnym razie oferuje bezproduktywną iluzję, czyniąc Kościół bezsilnym wobec prawdziwych wyzwań codzienności. To, co nazywamy utratą pierwszej miłości bywa często niczym innym niż ostatecznym rozczarowaniem z powodu naturalnej śmierci duchowych wyobrażeń. Człowiek, któremu obiecano wspaniały plan dla jego życia, nie będzie potrafił zrozumieć działania krzyża, bolesnego konania starej natury i wszechobecnych przeciwności. Wspólnoty, kładące nacisk na nadchodzący przełom, charakteryzują się największą cyrkulacją wiernych, ponieważ nie można karmić się wciąż niepewną chwałą przyszłości i funkcjonować jednocześnie w bolesnej teraźniejszości.

Po trzecie, akcentowanie znaczenia matematycznego wzrostu prowadzi do spłycenia i faktycznego rozbrojenia Ewangelii. Zmiana ewangelicznej nomenklatury pozostaje niemym świadkiem upadku apostolskich standardów. Nawrócenie zamieniliśmy na zaakceptowanie Jezusa jako osobistego Zbawiciela, a pokutę na przyjęcie Jezusa do serca. Dzięki temu, bramy kościołów otwarły się szerzej niż dotychczas, pozwalając konwertytom wchodzić z większością dotychczasowego dobytku. Ewangelista ogłosi w biuletynie, iż pięćdziesiąt osób przyjęło Jezusa do serca, podczas gdy przyszłość dowiedzie, że jedynie ułamek spośród nich wyda trwały owoc nawrócenia. Ktoś powiedział, że gdyby policzyć wszystkich „nawróconych” podczas masowych ewangelizacji w Afryce, każdy mieszkaniec Czarnego Lądu został zbawiony już co najmniej kilka razy. Pragnienie matematycznego sukcesu nie idzie niestety w parze z dbałością o pielęgnowanie surowego i skandalicznego przesłania Ewangelii. A jeśli nie idzie w parze, to znaczy, że zeszło na manowce.

Po czwarte, matematyczne równania są nieprzejednanym wrogiem jedności, prowadząc do niezdrowej rywalizacji między poszczególnymi kościołami i służbami. Jeśli liczebność członków wspólnoty ma świadczyć o sukcesie jej przywódcy, to nie ulega wątpliwości, iż nikt nie będzie chciał być tym ostatnim! Z przykrością należy stwierdzić, iż miasta ubłogosławione (?) obecnością kilku ewangelicznych wspólnot stają się często areną marketingowych zabiegów poszczególnych zborów, mających na celu przyciągnięcie wierzących właśnie do siebie. Kościelne informatory znanych, amerykańskich kościołów przypominają ulotki biur podróży, starając się przekonać potencjalnego klienta do swojej wyjątkowo korzystnej oferty. Pole golfowe na zborowej posesji, kino tuż obok salki nabożeństw czy pasaż handlowy (!) w korytarzu to tylko niektóre z argumentów. Oto dokąd prowadzi wolnorynkowa rywalizacja o klienta i obsesyjne posłuszeństwo logice wykresów!

Po piąte, wielu szczerych i prawdziwych chrześcijan doświadcza uczucia porażki z powodu małych efektów swojej służby. Poprzez mały efekt rozumieją rzecz jasna brak dużych liczb i matematyczną niewydolność. Mam nadzieję, że udało się wykazać powyżej błędność i nieadekwatność takiego kierunku rozumowania, więc nie będę tej tezy uzasadniał.

Podsumowując...

Chrześcijański filozof Soren Kierkegaard napisał kiedyś: Tłum jest nieprawdą. Prawda jest zawsze w mniejszości. Podobną myśl formułuje w pamiętniku misjonarz-męczennik Jim Eliot: Myślę, że diabeł ma monopol na trzy rzeczy: hałas, pośpiech i tłumy. I choć można się z nimi nie zgodzić, należy udzielić rozwodu dla niezbyt udanego związku sukcesu i matematyki. Dla dobra Kościoła i Bożej chwały lepiej będzie, jeśli pójdą osobnymi drogami.