Przebłysk Ducha w świetym śmiechu Drukuj Email
Autor: Edward Czajko   
wtorek, 31 maja 2011 00:00

Bóg się śmieje. I ma poczucie humoru, nie tylko według Talmudu. Aniołowie chyba też się śmieją. Diabeł się śmieje, owszem, śmiechem diabelskim, szyderczym, piekielnym. Jezus również, jak wynika z wnikliwego spojrzenia na Jego przypowieści, miał poczucie humoru.

Gdy nadeszło chrześcijańskie średniowiecze, wszystko straszliwie spoważniało. Nie ma ikony uśmiechniętego Chrystusa. O jednym z tzw. ojców pustyni z IV wieku czytamy: „Pambo był jednym z tych poważnych ludzi, którzy na wesołość nie mają czasu (podobno nie śmiał się nigdy) i którzy stają do dzieła z żelazną konsekwencją i niesłabnącym zapałem. Jego program był prosty: post, milczenie, praca”. I dalej: „Ten człowiek, tak poważny, że śmiech uważał za winę (roześmiał się w życiu tylko raz: na myśl o słabości szatana) miał w sobie jednak niespodziewaną głębię delikatności i dobroci”.

Takie nastawienie spotykamy później również w kręgach ewangelikalnego chrześcijaństwa. Jan Wesley (1703 - 1791) po powrocie z Ameryki, jeszcze przed doznaniem „dziwnego rozgrzania serca”, wśród swoich czterech postanowień odnośnie do dyscypliny życia umieścił także postanowienie nieśmiania się, nawet przez chwilę. I miał za złe Jerzemu Whitefieldowi (1714 - 1770), z którym w roku 1740 rozeszły się ich teologiczne drogi, że jego rozmowom w gronie przyjaciół po nabożeństwie towarzyszył „niepotrzebny śmiech”. W okresie mojej młodości jeden z prezbiterów w naszym Kościele mawiał, że prawdziwy chrześcijanin nigdy się nie śmieje, jedynie się uśmiecha. Były też u nas zbory należące do pewnego kręgu kulturowego, w których kaznodzieje mający poczucie humoru i dający temu wyraz w kazaniach, nie cieszyli się wielkim poważaniem, raczej odwrotnie.

Bóg w swojej łasce powszechnej (ang. common grace), którą należy odróżnić od łaski zbawczej, daje niektórym ludziom większe poczucie humoru. Także niektórym kaznodziejom. Klasycznym przykładem był Karol Spurgeon (1834 - 1892), nazywany księciem kaznodziejów. Jego kazania, mające zawsze głębię duchową, nie pozbawione były humoru. Niektórzy nawet uważali, że było go za dużo. Kiedyś przyszła do niego pewna kobieta, która zresztą ceniła go bardzo jako kaznodzieję i dała wyraz swemu niezadowoleniu z tego powodu. Karol Spurgeon był człowiekiem pokornym, więc odpowiedział jej tak: „Szanowna pani z pewnością ma rację. Ale gdyby pani wiedziała, ilu dowcipów nie opowiadam, to byłaby dla mnie bardziej łaskawa”.

Wspomniany już Jerzy Whitefield podczas kazania był zawsze bardzo poważny, ale w innych okolicznościach „śmiał się serdecznie” – pisze jeden z jego biografów. Pewnego razu Whitefield szedł ulicą Bostonu i spotkał znanego doktora teologii, który był przeciwnikiem kaznodziejstwa przebudzeniowego. Doktor rzekł: „Jakże mi przykro, że cię tutaj widzę”. „Diabłu też przykro” – odparł Whitefield. Inną humorystyczną sentencję J. Whitefielda można usłyszeć po dziś dzień w kręgach chrześcijańskich muzyków i piosenkarzy. Oto duchowny episkopalny w Charleston zarzucił mu, że na jego zgromadzeniach śpiewa się pieśni chrześcijańskie na melodie związane z tekstami świeckimi. Na to Whitefield: „Prawda, panie, prawda. Ale czy mógłbyś, panie, podać dobry powód, dlaczego diabeł ma mieć zawsze najlepsze melodie”.

Czasami Bóg daje dar śmiechu jako katharsis, jako odreagowanie na traumę, psychiczne zranienie. Pisze prof. Leszek Kołakowski: „Nieżyjący mój kolega, Żyd łódzki, spędzał ostatnie tygodnie w Oświęcimiu, ładując trupy zagazowanych do pieca. Ludzie, którzy to robili, mieli rzecz jasna, być wkrótce uśmierceni, ale przez jakiś czas byli potrzebni. Były to już ostatnie dni obozu i on cudem ocalał. Następnie spędził dziesięciolecia opowiadając kawały, humorystyczne historyjki i wydając, po polsku, a potem, gdy wyemigrował, po niemiecku, różne zbiorki: humor żydowski, humor w krajach komunistycznych, humor w Trzeciej Rzeszy. Rozmawiałem z nim przez telefon na kilka dni przed jego śmiercią: nie wytrzymał i opowiedział mi jakiś kawał. Nigdy go nie spytałem, jaki jest związek między jego zatrudnieniami w obozie zagłady a późniejszą karierą wesołka, przypuszczam jednak, że był to sposób, po potwornościach tamtego czasu grozy, by stworzyć sobie quasi - rzeczywistość, która nie jest na serio i którą można z tej racji akceptować”. O naturalnej terapeutycznej roli śmiechu wiele do powiedzenia mieliby lekarze i psycholodzy. I jeśli śmiech, o jakim mowa w Psalmie 126, nie jest charyzmatycznym przebłyskiem Ducha, to na pewno jest darem Stwórcy na odreagowanie czasów niewoli: „Gdy Pan wywiódł z niewoli uprowadzonych z Syjonu, byliśmy jak we śnie. Wtedy usta nasze były pełne śmiechu, a język nasz radości”.

Istnieje, mimo wszystko, coś takiego jak przebłysk Ducha w świętym śmiechu, charyzmat śmiechu. Duchowy dar – podobnie jak inne dary. Zacznijmy od Abrahama i Sary: „Potem rzekł Bóg do Abrahama: Saraj, swej żony, nie będziesz nazywał Saraj, lecz imię jej będzie Sara. Będę jej błogosławił i dam ci z niej syna i stanie się matką narodów, od niej pochodzić będą królowie narodów. Wtedy Abraham padł na oblicze swoje i roześmiał się, bo pomyślał w sercu swoim: Czyż stuletniemu może urodzić się dziecko? I czyż Sara, dziewięćdziesięcioletnia, może rodzić?” (Rdz 17,15 - 17). I dalej: „Toteż roześmiała się Sara sama do siebie, mówiąc: Teraz, gdy się zestarzałam, mam tej rozkoszy zażywać! I pan mój jest stary!” (Rdz 18,12). Karol Barth, wielki teolog ewangelicki XX wieku, mówi, że śmiech jest tutaj pokorną reakcją na zdumiewający i w istocie śmieszny fakt, że taki zaszczyt spotyka człowieka ze strony Boga.

A teraz przykład z dziejów chrześcijaństwa, zaczerpnięty z biografii Johna Hyde (zm. 1912), misjonarza w Indiach, zwanego apostołem modlitwy. We fragmencie zatytułowanym Święty śmiech J. Hyde wspomina: „Ah G., biedny pendżabski brat, pochodzący z niskiej kasty, został użyty przez Boga, aby nauczyć nas wszystkich, jak uczynić czas modlitwy prawdziwym niebem na ziemi, jak nie dopuścić do tego, aby przyjemność modlitwy, a nawet bojowania, przemieniła się kiedykolwiek w mozół. Jak często Ah G. po straszliwym wołaniu wydawał się przełamywać zastępy zła i wznosić w górę przed oblicze Ojca! Można było wówczas zobaczyć uśmiech Boga odbity na jego twarzy. Wtedy wybuchał głośnym śmiechem w czasie swej modlitwy. Była to radość syna rozkoszującego się uśmiechem ojca (...).Ten święty śmiech zdawał się uwalniać od napięcia i dawał niebiańskie odświeżenie bojującym duchom”.

Następny przykład pochodzi z życia piszącego te słowa, sprzed trzydziestu lat. Otóż we wspólnocie wyznaniowej, do której należałem, miałem poważne trudności. Jako chrześcijanin i sługa Ewangelii przedstawiałem Bogu tę sprawę. Ale byłem też kuszony, by samemu podjąć decyzję, by zmienić przynależność kościelną. Modliłem się, czytałem Pismo, czekałem na znak. Nie spodziewałem się, że Niebo da odpowiedź przez słowo drukowane, pochodzące spoza naszego wyznaniowego środowiska. Pewnego dnia wróciłem do domu, zjadłem obiad i zacząłem przeglądać prasę. Wziąłem „Tygodnik Powszechny” i wzrok mój padł na słynną do dziś ramkę, podpisywaną: ks. M. M. Przeczytałem: „Zostań. Nie uciekaj. Sprawdź się tu, gdzie jesteś zmuszony do maksymalnej koncentracji, precyzji myślenia, dokładnego formułowania swoich poglądów, udowadniania pomysłów, określania stanowisk. Zostań tu, gdzie jesteś otoczony przez przeciwników, którzy kontrolują każde twoje wystąpienie, wytykają niemiłosiernie najmniejsze przeoczenie, nie darują żadnego niedociągnięcia, rzucają ci kłody pod nogi, zagłuszają twoje słowa, spychają w cień, utrudniają kontakty, nie dopuszczają do stanowisk, najchętniej pozbyliby się ciebie, a przynajmniej zatarli twój ślad i dlatego rozgłaszają twoje potknięcia, rozdmuchują twoje błędy, przypisują ci słowa, których nigdy nie powiedziałeś, niegodziwości, których się nie dopuściłeś. Wytrzymaj. Jeszcze tylko ten las. Jeszcze tylko ta łacha piasku. Jeszcze tylko to wzgórze. I już brzeg”. Skończyłem czytać. Odłożyłem pismo. Zacząłem się śmiać. Śmiać się dłuższą chwilę. I jakaś nowa siła we mnie wstąpiła, i jakiś nowy entuzjazm mnie opanował. Zostałem. Przebłysk Ducha w świętym śmiechu!

Począwszy od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już stulecia, fale świętego śmiechu przetaczają się przez wiele nabożeństw przebudzeniowych, m.in. w Społeczności Winnicy w Toronto (Vineyard Fellowship) czy w anglikańskim Kościele Św. Trójcy w Londynie (Holy Trinity Anglican Church). Temu śmiechowi towarzyszą także inne zjawiska, które niechaj pozostaną tutaj nienazwane. Artykuły na ten temat pojawiały się w takich opiniotwórczych pismach, jak „Time” czy „Christian Century”. Należy przyznać, że tysiące ludzi doświadczyło w związku ze świętym śmiechem przemiany życia oraz przeżyło chrześcijańską odnowę. Z drugiej strony, wielu ludzi doznało zgorszenia, gdy zobaczyło całe zgromadzenie tarzające się ze śmiechu.

Co począć z tym śmiechem? Zjawisko śmiechu podczas charyzmatycznych zgromadzeń wymaga troskliwej obserwacji. Przebudzenie świętego śmiechu pociąga za sobą – pisze prof. Frank D. Macchia ze Zborów Bożych w USA – ryzyko popełnienia błędu Koryntian z przeszłości: schodzenia się dla uczestniczenia w religijnej ekstazie, w której lekceważy się priorytet nauczania Słowa (por. 1Kor 12- 14). Paweł nie wypowiadał się krytycznie o ekstatycznym mówieniu językami, ale poddawał krytyce fakt, że zajęło ono naczelne miejsce w nabożeństwach zboru korynckiego. Paweł nie przyglądał się biernie temu, jak dar języków był praktykowany na publicznych nabożeństwach Koryntian. Ostrzegał ich, że nadawanie pierwszorzędnego znaczenia wybuchom ekstazy będzie szkodliwe dla wspólnego świadectwa zboru (por. 1Kor 14,23 - 25). Stwierdził dobitnie, że podczas publicznego zgromadzenia woli pięć słów zrozumiałych niż dziesięć tysięcy słów w języku nieznanym (por. 1Kor 14,19). A przecież mówienie językami ma silniejsze biblijne umocowanie niż śmiech. Wobec tego powinniśmy powiedzieć – śladem prof. Franka D. Macchii – że podczas kościelnego nabożeństwa pięć słów Pisma czy też pięć minut natchnionego kazania ma większe znaczenie i jest cenniejsze niż dziesięć tysięcy chwil ekstatycznego śmiechu.

Sprawa świętego śmiechu nie jest więc sprawą do śmiechu, ale na pewno wymaga prawidłowego kierowania, sterowania. Bo przecież istnieje duchowy dar sterowania (gr. kybernesis – 1Kor 12,28). Charyzmatyczni przywódcy nie mają podstaw, by usprawiedliwiać swój bierny odbiór śmiechu przez całe nabożeństwo. Te uwagi nie odnoszą się do naszego śmiechu we własnej „komorze”. Mój ekstatyczny śmiech tam właśnie miał miejsce, a nie na publicznym zgromadzeniu.

Ja sam w zborze Winnicy w Toronto nie byłem. Oglądałem jedynie kasetę wideo z nabożeństwa, gdzie główną postacią był Rodney Howard - Browne. Po pierwsze, rzuciło mi się w oczy bardzo ubogie głoszenie Słowa. Po drugie, prowadzący pilnował bardziej zbieranej kolekty niż porządku. Po trzecie, dało się zauważyć bawienie się posiadaną mocą. A bawienie się mocą zawsze grozi niebezpieczeństwem, czego przykładem jest biblijny Samson, a w innej sferze katastrofa nuklearna w Czernobylu na Ukrainie.