Przeżywać łaskę Bożą ( 3 z 4 ) Drukuj Email
Autor: Gerhard Kruger   
czwartek, 07 czerwca 2012 00:00

Zmęczony

Nie byłem zmęczony w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo niczego przecież nie dokonałem. Ludzie jednakże mówią: „Po zawodach wyglądał na całkiem zmęczonego”, albo: „Bardzo go zmęczył los, życie”. Nie, nie myślę teraz o negatywnym znaczeniu tego słowa, lecz o pozytywnym: kiedy ktoś ciebie zmęczy zmuszając do wysiłku, byś się czegoś nauczył, czy lepiej się rozwinął. Do dziś jeszcze wieśniacy zaprzęgają młodego konia ze starym.

W taki właśnie sposób święty Paweł zmusił młodego Tymoteusza do wysiłku. Tymoteusz bowiem cieszył się dobrą opinią nie tylko w jednej, ale w dwóch społecznościach. Jest o nim napisane: „Bracia z Listry i Ikonium wystawili mu dobre świadectwo”. To miło, gdy człowiek zostanie zmęczony przez braci, wtedy wcale nie wygląda na zmęczonego czy wyczerpanego, wręcz przeciwnie, zdolny jest do dalszych, rozleglejszych, większych i samodzielnych zadań.

Młody człowiek sam chciałby zaraz cały świat pochwycić i nawrócić. Jeśli jednak, mimo wszelkiej gorliwości i większego wkładu nie dochodzi do żadnego przebudzenia, lecz przeciwnie - do jeszcze większego zatwardzenia ludzkich serc, to człowiek popada wtedy w inną skrajność i chciałby ich wszystkich widzieć potępionymi, albo też cierpi się na rozbicie wiary i opuszcza pole walki.

A jest ono przecież polem pracy wskazanym i danym przez Boga. Istnieje ludowe powiedzenie, że młody koń zabiega się na śmierć lub skacze przez przeszkody, których nie może pokonać i mimo swej młodzieńczej gibkości będzie leżeć z połamanymi nogami. Chociaż żadne słowo z kazań Samuela nie upadło na ziemię, to przeżył on przebudzenie swych słuchaczy, czyli narodu izraelskiego, dopiero po 20 latach. W ciągu tych 20 lat długiego oczekiwania nie rezygnował ze swych trudów.


Szkoła Biblijna, którą ukończyłem w Gdańsku była cudowna. Obfitowała w błogosławieństwa, którymi jeszcze dziś się żywię. Ale po tej szkole nie stałem się jeszcze gotowym kaznodzieją. Teraz też jeszcze nim nie jestem. Trzeba wzrastać i być przemienianym przez Boga, ku Bogu. Jak długo? Aż przyjdzie Jezus. Mój nauczyciel jazdy powiedział mi po zdanym egzaminie:

- Panie Kruger, wiem, że jest pan kaznodzieją. Wiem, że wybiera się pan do swej pracy, bo przeżywałem to z panem podczas każdej naszej wspólnej jazdy. Zauważyłem, że pan nie strzela słowami, lecz zastanawia się przy odpowiedziach. I myślę, że w chwilach tego zastanawiania się czerpie pan radę i wskazówki od swego Zleceniodawcy, czyli Boga. Pan wie, że mimo długiego doświadczenia nie jest pan jeszcze gotów jako kaznodzieja, lecz zależy to od Boga. Dam panu pewną radę. Jeśli przejedzie pan bez wypadku 30 tyś. km, to nie należy mówić: „Teraz jestem prawdziwym kierowcą”, bo wówczas uderzy pan w najbliższe drzewo. Proszę być zawsze czujny i ciągle starać się, by działać coraz lepiej.

Moim nauczycielem jazdy był wyższy oficer z dużym doświadczeniem i wiedział, co mówi.

Chociaż ze wszystkiego, prócz muzyki i śpiewu, dostałem na koniec oceny bardzo dobre, teraz dopiero zaczęła się właściwa praca. Czy mam jeszcze sięgać wstecz? W ostatnich tygodniach kilku z nas poświęciło się szczególnie modlitwie błagalnej, z uwagi na nadchodzące obowiązki. Niekiedy ogarniał mnie lęk. Jak zdołam sam poprowadzić nabożeństwo? Czy potrafię w jakiejś wiosce zainicjować zgromadzenie, jak będę w stanie już przebudzonym mówić o Bożym wiecznym zbawieniu? Czy będę pamiętać wtedy o pouczeniach, jakie tutaj otrzymujemy? Modliliśmy się teraz, wołaliśmy do Pana Boga, sławiliśmy i wielbiliśmy Go. Kiedy indziej znów martwiłem się o przyszłą pracę i otrzymałem w sercu słowo, które po dziś dzień mnie nie opuściło i nie opuści;

to było słowo obietnicy, jaką Jezus dał swym uczniom przed ukrzyżowaniem: „Lecz gdy przyjdzie On, Duch Prawdy, wprowadzi was we wszelką prawdę...” (Ewangelia św. Jana 16, 13).

Już w macierzystym zborze wzięli mnie starsi bracia, bym składał świadectwo w nowo odwiedzanych przez nas okolicach. Przed swym odjazdem gięli kolana i modlili się o moc i prowadzenie. Nieraz się dziwiłem, że tacy doświadczeni bracia modlą się o moc. Sądziłem, że mają już wszystko. O ileż bardziej ja potrzebowałem teraz siły i prowadzenia! To mnie rzuciło na kolana. A kiedy wiedziałem, że bracia chcą mnie ponownie wziąć ze sobą, już zawczasu modliłem się i pościłem. Tego jednak nauczyłem się dzięki obcowaniu z braćmi we wspólnocie. Owe godziny były błogosławione. Oczywiście, często świadectwo mi umykało, często przerywałem zbyt wcześnie, często mówiłem coś, co nie pasowało do tematu. Gdy potem jechałem do domu zawiedziony, bracia starali się mnie pocieszyć, pouczyć i przygotować do czekających zadań.

I również teraz powinienem był uczyć się, uczyć poprzez zmęczenie. Nie przeżywać tylko w celu pokutowania, lecz aby być podbudowany. Po jakimś czasie wziął mnie ze sobą brat Winiarski, jakby na siedzenie obok siebie. Wiele miałem się wówczas nauczyć. Zawsze jednak wracała główna sprawa, aby być wobec Boga w porządku; aby mógł mi przez swego Ducha przekazać właściwe słowo, czy to w części uwielbiającej przed modlitwą, czy też po modlitwie. Pieśń pasowała do słowa, słowo do pieśni - wspaniała harmonia Ducha. Wzmacniało mnie to w wierze. Ale bywało też, że nie otrzymałem żadnego słowa do poprowadzenia części uwielbiającej. Brat Winiarski nie przynaglał mnie, lecz wziął to z ręki Bożej, oczekując, że właśnie jakiś brat spośród słuchaczy otrzyma słowo od Pana. I tak też się stało. Jakże wielbiliśmy wtedy łaskawego Ojca!

Po jakimś czasie nauczyłem się również dostrzegać różnicę między słowem odnoszącym się do mnie osobiście a innym, które było przeznaczone dla wszystkich zgromadzonych. Pan Bóg posługiwał się w tym celu po mistrzowsku bratem Arturem Bergholzem. On to wziął mnie w podróż do Rosjan. Wczesnym rankiem przyszło do mnie słowo, słowo wspaniale podnoszące na duchu. Pomyślałem wtedy, że może być ono odpowiednie na nabożeństwo wieczorne. Po drodze spytał mnie Artur, czy mam już jakieś wybrane słowo na ten wieczór, gdyż u Rosjan będę musiał wygłosić dłuższe kazanie niż u Niemców. Powiedziałem mu to, co już właśnie otrzymałem.

- Dobrze, tak - odparł - to słowo jest dokładnie dla ciebie, dla twej duszy jako wzmocnienie do służby. A teraz poproś Pana o słowo na ten wieczór! Nie musi ono zgadzać się koniecznie ze słowem, które Pan mi daruje, gdyż na nabożeństwo przychodzą różni ludzie.

Dał mi też parę wskazówek. Wierny Pan Bóg obdarował mnie innym słowem na to nabożeństwo i wszyscy zostali ożywieni. Tak posługiwał się Pan Bóg metodą zmęczenia poprzez braci dla mojego efektywnego rozwoju w służbie Bożej.

Za pośrednictwem starszego i doświadczonego brata Klause, dał mi Pan łaskawie inną lekcję, którą do dziś pamiętam. Po kilku miesiącach pracy w jego okręgu miałem znów udać się do Przesięku. Brakowało mi jednak 20 marek na podróż. Co robić? Myślałem o różnych sposobach wyjścia z sytuacji. Może podróż przełożyć albo powiedzieć Klausemu, że nie mam pieniędzy? A może napisać do brata Fryderyka Kowalskiego, któremu przecież bardzo ufałem, aby mi wysłał 20 marek; w domu byłbym na niedzielę. Ale nie czułem do tego żadnej zachęty. W końcu zdecydowałem się przedstawić swą sprawę bezpośrednio Klausemu. Po chwili milczenia wyciągnął z portfela 20 marek i podał mi z takimi oto ojcowskimi słowami:

- Bracie, bardzo dobrze, że mi powiedziałeś, iż nie masz pieniędzy na podróż. Cieszę się z tego. Ale jeszcze bardziej cieszylibyśmy się obaj, jeśli byś to powiedział swemu Zbawicielowi. Pomyśl, On jest nie tylko twym Odkupicielem, lecz również twym dobrym Pasterzem. Jeśli jest jakaś droga, podróż, Jego zamiar, to zawsze są też na to pieniądze, bo On nie chce, aby Jego słudzy popadali w długi.

Potem pomodlił się ze mną i pobłogosławił mnie. Uczynił tak, jak swego czasu Elizeusz ze swym sługą, który nie miał otwartych oczu. Prorok nie czynił swemu słudze żadnych wyrzutów - mimo że był on przerażony nieprzyjaznym otoczeniem - lecz modlił się: „Panie, otwórz jego oczy, aby przejrzał!”. I on przejrzał. Od tamtej godziny aż po dzień dzisiejszy nie proszę już nikogo więcej o pieniądze. Pan stał się moim dostawcą we wszelkich sytuacjach. Miałem przywilej poznać dobrego Pasterza. Alleluja! Na wszystkie podróże i przedsięwzięcia dawał zawsze pełne pokrycie wszelkich kosztów, i to zawsze w porę, we właściwym Mu czasie.

Nie jesteśmy bezwolnymi automatami, które mają zawsze być ślepo posłuszne. Również Izaak snuł swe myśli na temat baranka, gdy znajdował się ze swym ojcem Abrahamem w drodze na górę Moria. Mądrzy i doświadczeni bracia będą to szanować. W owym czasie wielkiego zmęczenia powiedziała do mnie żona pewnego kaznodziei:

- Męża nie ma w domu, przyjedzie dopiero za 2 tygodnie. Musisz więc odwiedzić J. i tam służyć. Przychodzi tam bardzo miłe rodzeństwo. U rodziny, u której odbędzie się nabożeństwo będziesz z pewnością czuł się bardzo dobrze. Przyjmą cię tam z radością. Mają kilka córek. I wiesz, najstarsza z nich zwróciła już na ciebie uwagę. Rozumiesz chyba, co mam na myśli.

W owym czasie nie myślałem jeszcze o małżeństwie. Miałem dopiero 22 lata. W trakcie podróży odczuwałem potrzebę modlitwy. Zatrzymałem się, ukląkłem obok drzewa i przedstawiłem rzecz Panu Bogu. Odebrałem słowa: „Nie wdawaj się w to!”. Z drugiej strony nie chciałem zlekceważyć tego, z pewnością życzliwego zalecenia owej siostry. Modliłem się: „Panie, jeśli nie jest Twoją wolą, abym wziął sobie teraz jakąś kobietę za żonę, to czuwaj nad moimi oczyma, aby ta siostra na spotkaniu nie spoglądała na mnie w sposób znacząco osobisty, lecz tylko tak, jak każda inna”. Po przyjeździe udałem do pomieszczenia, które służyło za kaplicę i uspokoiłem się trochę. Otrzymałem wtedy pewną wizję. Zobaczyłem się w jakimś zupełnie ciemnym pokoju. W lewej ręce miałem kromkę chleba, którą jadłem. Tak bardzo mi smakowało, że wykrzyknąłem: „Taki chleb mogła upiec dla mnie tylko moja matka!”. Po tym zawołaniu rozjaśniło się całkowicie. Światło ukazało się z góry. Pierwsze moje spojrzenie padło na chleb. Był pełen pełzających, obrzydliwych robaków. Ogarnął mnie wstręt i czym prędzej odrzuciłem ten chleb. Znaczenie tego było jasne. W ciemności byłaby owa dziewczyna najlepszą dla mnie żoną, jaką tylko matka mogłaby doradzić, gdyż dla matek nawet najlepsza synowa jest niekiedy za mało dobra dla ich ukochanych synów. Jednakże oglądana w świetle Bożym byłaby obrzydliwością dla mnie. Wiedziałem już, jak mam się zachować. Wkrótce też dowiedziałem się o niewłaściwych drogach tej dziewczyny. Zakłóciłoby to moją służbę. Musiałbym się kręcić tylko wokół tej kobiety. Jakże Pan Bóg jest cudowny!

Potem powierzono mi pewne sprawy w całej miejscowości, niewielkiej wprawdzie, ale z wieloma możliwościami rozwoju. Musiałem ciągle dzielić swój czas, wybierać miejscowości, gdzie należy organizować zgromadzenia. Przy tym nie mogłem absolutnie zaniedbywać opieki nad miejscowościami powierzonymi. Przemodliłem swój tygodniowy plan podróży, potem plan dwutygodniowy i wreszcie miesięczny. Jakże często przy tym prosiłem: „Panie, uczyń mi tę łaskę, abym każdego dnia był we właściwej miejscowości!”. Bracia czuwający nad terenem zboru odwiedzali mnie wówczas od czasu do czasu. Rozdzielałem pisma, odwiedzałem w różnych wioskach rodziny i szukałem domów, w których mógłbym zainicjować nowe zgromadzenia.

Otrzymałem wówczas wiele cudownych przeżyć. Oto jedno z nich: Jechałem rowerem z Mogilna do Pakości, aby wieczorem poprowadzić nabożeństwo w pewnej wsi. Mijałem wielu ludzi. Zauważyłem dróżnika, który w rowie zgarniał grabiami siano. Odczułem, że powinienem dać mu którąś z naszych broszurek. Przyjął bardzo chętnie. Zaprosiłem go też na nabożeństwo, jakie miało się odbyć w pewnym domu zaledwie 6 km od jego wsi. Był Polakiem i katolikiem. Ale kto przyszedł wieczorem? Właśnie Lewandowski, aczkolwiek uzbrojony w kij, zachowywał się jednak spokojnie. Następnego wieczoru zjawił się z żoną, a na trzeci wieczór przyszedł - o ile dobrze pamiętam - z trojgiem dzieci. I wszyscy zawierzyli swe życie Panu Bogu. Kilka lat po wojnie napisał do mnie brat Ledermann z Polski: „Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła ci ewangelista Lewandowski. Właśnie jest u mnie. Jak dobrze, że on tutaj jest. Ma on teraz pozwolenie na głoszenie Ewangelii, na co Niemcowi by nie pozwolili. A zatem czyni on to za mnie”.

Takie były i są wspaniałe metody działania i sposoby pracy naszego wielkiego Pana. Jego Duch, który niegdyś unosił się nad wodami, prowadzi nas przez braci, a także bezpośrednio. Abraham i Izaak szli razem. Eliasz i Elizeusz szli razem. Jezus i Jego uczniowie byli razem. A św. Paweł pisze: „Marek jest mi potrzebny do pomocy”. Alleluja!

Okolice Zagórowa

Około 120 km na południowy wschód od Poznania, w kierunku Łodzi, osiedliło się jakieś 150 lat temu wielu emigrantów niemieckich. Było tam około 30 wsi. Okolica ta robiła wrażenie jakiejś niemieckiej oazy. Wioska przy wiosce, wszystko niemieckie, wśród puszcz, bez żadnych dobrych dróg dojazdowych, do najbliższej stacji kolejowej było około 50 km. Nie tylko w czasie I wojny światowej, ale również podczas drugiej uchroniły się te osiedla przed większymi zniszczeniami.

W latach trzydziestych, chyba w roku 1934 lub 1935, wędrował przez te okolice nowo nawrócony wieśniak nazwiskiem Liefke. Dokąd przyszedł, tam składał gorące świadectwo o Jezusie, aż poczuł się skłoniony przez Ducha Bożego, by zorganizować nabożeństwo. Mnóstwo ludzi zeszło się wówczas i wielu się nawróciło. Był on znajomym brata Oskara Ledermanna ze zboru w Łodzi. Pewnego dnia zawitał tu również brat Oskar i we dwójkę głosili teraz nie tylko pokutę i nawrócenie, ale również Boże przykazania. Wielu przyjęło chrzest i w ten sposób została założona społeczność, mimo ostrego zwalczania ze strony Kościoła ewangelickiego. Brat Liefke udał się wówczas w inne strony, a całą pracę przejął Oskar. Miał on potem wstąpić do Szkoły Biblijnej w Gdańsku. Chodziło więc o zastępstwo. Pewnego razu brat Artur Bergholz prowadzący zbór w Łodzi i kierujący całością, wezwał mnie do siebie i powiedział:

- Gerhardzie, co powiesz na temat pewnego odludzia, gdzie są jednak przemiłe kwiaty, nie do zrywania, lecz by się o nie troszczyć i pielęgnować je?

Już wiedziałem o co chodzi.

- Tak - powiedziałem - jeśli zależy ci, bracie, by mnie tam wysłać, to chętnie pojadę. Na pożegnanie jeszcze dodał:

- Oczywiście nie zapomnij, żeby założyć tam nowe ogrody.

Zrozumiałem. To, co już istniało, należało tak pielęgnować, aby dołączyły się nowe miejscowości.

Gdy przyjechałem tam, brat Oskar (którego jeszcze nie znałem) wyjechał już był do Szkoły Biblijnej, a bracia starsi tych zborów przyjęli mnie z radością. Zgromadzenia odbywały się w bardzo obszernych domach wiejskich. Zbór liczył około 50 członków i 20 przebudzonych, którzy pochodzili z kilku wiosek. W każdej z nich trzeba było służyć raz w tygodniu. W pierwszą niedzielę miesiąca organizowano uroczyste nabożeństwo połączone z Wieczerzą Pańską. Ludzie przybywali tu ze wszystkich okolicznych miejscowości. Już w siedmiu odbywały się zgromadzenia. Zadawałem sobie wciąż pytanie, jak mogą te nowe zbory powstać, skoro w każdej miejscowości mam być raz na tydzień. Bracia i siostry byli pełni entuzjazmu, radośnie śpiewali i usługiwali swymi świadectwami. Byli jeszcze wypełnieni jakby pierwszą miłością. Pan wiedział, jak wszystko poprowadzić i dzień po dniu, krok po kroku odkrywał mi Swe drogi.

Wstawałem wcześnie, każdego dnia bowiem mieszkałem gdzie indziej, u różnych gospodarzy - naszych braci i sióstr. Jakżeż mogłem wstać później niż oni sami? Jako młody człowiek byłem ,,rannym ptaszkiem”. Latem już o godzinie czwartej o świcie klęczałem z Biblią, zazwyczaj do szóstej. Potem jadłem z nimi śniadanie i mieliśmy poranne nabożeństwo. Później gospodarze moi szli w pole, a ja wędrowałem do następnej wioski. Ale do wieczora miałem przecież dużo czasu. Robiłem więc sobie stale wycieczki do innych wiosek, gdzie często rodziły się cudowne więzi i gdzie proszono mnie o organizowanie zgromadzeń.

Kiedy opowiadałem potem o tym moim kochanym braciom, odpowiadali: „Idź tam i zorganizuj zgromadzenie. Będziemy się za ciebie modlić. A jeśli będzie ci zbyt ciężko, to pomożemy ci „zarzucić sieci”. Ci ludzie byli tacy prości, tak nieskomplikowani i brali wszystko z Bożej dłoni.

Po niedługim czasie musiałem opiekować się dodatkowo jeszcze trzema miejscowościami. Pan Bóg ratował wówczas cudownie dusze ludzkie i chrzcił świeżo nawróconych swym Świętym Duchem. I szczególne to, że przy nawróceniach było wiele płaczu, a często także podczas czekania na chrzest w Duchu Świętym. Radość wtedy była jeszcze większa. Bywało wylanie Ducha Bożego, mimo że nie modliłem się nawet na językach. Kto jednak został ochrzczony Duchem Świętym, ten mówił nowymi językami.

Odwiedzałem wiele domów i u świeżo nawróconych odbywały się godziny biblijne. Zdarzało się nieraz, że przypadkowo przyszedł ktoś obcy. Ludzie tacy przysłuchiwali się i nierzadko także oni się nawracali podczas takich odwiedzin, albo przychodzili na najbliższe spotkanie i dzielili się swym nawróceniem. Było w zwyczaju przyprowadzić chorych do Pana. Rzadko kiedy korzystano z porady lekarza, który mieszkał daleko. Jezus natomiast był zawsze blisko nas. Również w czasie mojej nieobecności modlono się o chorych, a bracia starsi spełniali swój obowiązek nakładając na ich ręce i prosili Pana o zwycięstwo przez wiarę.

Na początku nie miałem nawet roweru. Wszystkie drogi przemierzałem piechotą. W pierwszą niedzielę miesiąca musiałem wczesnym rankiem maszerować raźno niekiedy 20 km, po czym organizować 2 nabożeństwa, a wieczorem jeszcze wygłaszać kazanie w jakiejś innej miejscowości. Często towarzyszyli mi bracia i siostry, i wtedy szło się ze śpiewem.

Kościół ewangelicki był bardzo nam przeciwny i mobilizował przeciw nam wszelkie możliwe siły, kiedy to Pan Bóg dawał łaskę otwarcia jakichś nowych zgromadzeń. Była tam pewna miejscowość o nazwie Wielołęka. Bardzo bezbożnie się tam żyło. Ludzie pili bimber i nierzadko dochodziło do bójek. Pewna starsza siostra, nawrócona już od kilku lat, poprosiła mnie o zorganizowanie spotkań. Choć bardzo bała się pastora, to jednak dała do dyspozycji swój wiejski dom. Jej zięć też okazywał zainteresowanie Ewangelią. Poza tym było tam spokojnie i nikt nie przeszkadzał, dopóki nikt jeszcze się nie nawrócił. Duch Boży działał jednak na dusze ludzkie i pewnego wieczoru nawróciło się 6 osób, wśród nich także mężczyźni. Wtedy rozpętało się piekło. Grożono nam podpaleniem, jeśli będziemy prowadzić dalsze nabożeństwa. A jednak przyszło jeszcze więcej ludzi. I znów kilku z nich doznało przebudzenia. Inni więc chcieli się zemścić. Pastor obiecał im pomoc finansową, jak się o tym później dowiedzieliśmy. Upiło się około 20 mężczyzn i kiedy śpiewaliśmy pieśń „To jest zdrój”, wtargnęli z kijami. I musiało się zdarzyć, że trafili w lampę. W ciemności nie mogli mnie znaleźć. Wymknąłem się jeszcze nocą do innej miejscowości. Niektórzy z braci i sióstr, zwłaszcza jeden z mężczyzn, który przed nawróceniem był sławetnym zabijaką, musieli ucierpieć dla Pana. Ale cieszyli się tym bardziej. Potem zadziałał Pan Bóg i dwóch prowodyrów straciło życie w okropnym wypadku.

Również w innej miejscowości, w Emiliowym Gaju, napadnięto na nas w trakcie spotkania. Ale wierny Pan Bóg dał mi łaskę przetrwania. Zwłaszcza pewna dziewczyna w wieku około 19 lat była bardzo harda. Poprosiłem ją, by oddała swe serce Zbawicielowi, ale odrzuciła to opryskliwie. A potem zachorowała i umarła. Przed śmiercią odwiedziła ją jeszcze jedna z sióstr. Ona jednak odwróciła się do ściany i nie chciała nic wiedzieć o Jezusie.

Urządzono wielki pogrzeb. Z bliska i daleka zjechali się ludzie, zwłaszcza młodzi. Pastor Gross z Zagórowa sam prowadził ten pogrzeb. Również niektórzy z naszych braci i sióstr tam byli. Jeden z nich, Leonard Lehman, stał blisko grobu. I nagle odczuł jakby jakiś głos kazał mu się oddalić. Zaledwie odszedł parę kroków, błysnęło i zagrzmiało. Czterech ludzi się przewróciło, przy czym dwóch poniosło śmierć. Ludzie mówili: „Wyrok Boży”. Nic już dalej nie mówiąc pastor opuścił cmentarz. Teraz mieli spokój. Jeszcze do dziś, gdy gdzieś na Zachodzie spotykam kogoś z tamtych okolic, słyszę o tej interwencji Pana Boga, bo jest On przecież Panem natury (Hiob 36, 32).

Wielkie trudności mieliśmy, gdy ktoś spośród naszych umarł. Nie chciano wpuszczać nas na cmentarz. Młodym małżonkom umarło małe dziecko. Po długim chodzeniu tu i tam, pozwolono nam wreszcie wejść na cmentarz. Miejsce na grób dla dziecka dano nam z dala od innych grobów, w kącie. Ale to nas nie zniechęcało. Był to cudowny pogrzeb. Miałem kazanie nie do zmarłego, lecz do żyjących, którzy tu przybyli, aby zobaczyć jak „zielonoświątkowcy” chowają swe dzieci. Jako punkt wyjścia otrzymałem od Pana słowa: „Chrystus jest kamieniem węgielnym” wg I Listu św. Piotra 2,7-8. Boża radość wypełniła braci i siostry, a matka dziecka jeszcze tego samego dnia została napełniona Duchem Świętym.

Odległości były wielkie, wyżywienie zaś skąpe. Wielka bowiem bieda panowała w tych koloniach o glebie piaszczystej. Powoli traciłem na sile i wystąpiły u mnie dolegliwości serca. Chcieliśmy właśnie pójść z niektórymi braćmi i siostrami na spotkanie do pewnej miejscowości odległej o 8 km. Modliliśmy się na klęczkach przed wyruszeniem w drogę. Wtedy poczułem w sercu duży ból i było mi bardzo ciężko powstać. Bracia otoczyli mnie i modlili się. I dotrzymałem im kroku. Ale ledwo wtedy mogłem mówić. Na owym spotkaniu nawróciło się 5 osób. Normalnie przemawiałem zawsze pełnym głosem, tym razem jednak mówiłem cicho.

A tymczasem właśnie dla tych uczestników był mój mocny głos często bodźcem. Teraz zaś mogłem im wykładać Prawdę jedynie głosem słabym i cichym.

Po jakimś czasie pewien brat z Anglii zafundował mi rower. Otrzymałem wiadomość, że mam go odebrać z oddalonego o 50 km Konina. Było to akurat w styczniu. Jak do tego miasta dotarłem, dziś już nie pamiętam. W każdym razie szedłem kawałek piechotą, aż zabrała mnie jakaś furmanka. Przy takich okazjach nie należało oczywiście rezygnować z jakiegoś świadectwa na temat Jezusa. I było to zawsze radością. A radość u boku Pana jest mocą dzieci Bożych. Po wielu, wielu godzinach dotarłem tam i jeszcze wieczorem odebrałem rower. Nazajutrz wczesnym rankiem chciałem na nim wrócić. Wieczorem bowiem było zapowiedziane nabożeństwo w pewnej nowej miejscowości i nie mogłem go opuścić. Gdy się wcześnie przebudziłem, zobaczyłem ze strachem, że przez noc napadało dużo śniegu. Cóż teraz? Wstawać i w drogę. Do południa ujechałem około 30 km. Miejscami były takie zaspy, że musiałem, brać rower na barki. Ostatni odcinek drogi był całkiem zawiany i nie mogłem w ogóle jechać. Wieczór się zbliżał, a ja miałem jeszcze przed sobą sześć kilometrów. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Mógłbym przecież odpocząć u jakiegoś wieśniaka. Przenocowaliby mnie nawet. Ale tam - pierwsze spotkanie. Nie, tego nie mogłem uczynić. Siły mnie opuszczały. Wtedy ukląkłem na śniegu, wzniosłem ręce do Boga i modliłem się, aby Pan nie pozwolił tym ludziom odejść, gdybym nawet miał się spóźnić. A potem zacząłem wielbić na językach mego Pana i Zbawcę. Nagle przeniknęła mnie jakaś cudowna siła, jaką przeżyłem niegdyś, wkrótce po swym nawróceniu. Wstałem, założyłem rower na barki i poszedłem raźnym krokiem na przełaj przez pola. Zdążyłem z punktualnością co do minuty. I już zaczęło się nabożeństwo. Kilka nowych dusz było wtedy wspaniałym Bożym połowem.

Wkrótce przemierzałem rowerem dalsze drogi, zwłaszcza kiedy wiedziałem, gdzie się znajdują ci, którzy od nas odstąpili. Było mi ciężko nie odwiedzić kogoś z nich. Program mój był oparty na 15 rozdziale z Ewangelii św. Łukasza. I często musiałem głęboko się ukorzyć, kiedy przechodziłem koło kogoś zgubionego. Nieraz odszukiwałem ich nocą, gdy dowiedzieli się, że Kruger przyjechał i chcieli umknąć. Pan wieńczył takie sposoby wspaniałymi zwycięstwami.

Nie miałem w ogóle żadnych kłopotów finansowych. W owym czasie miałem tylko jedno ubranie, ale wystarczało mi ono na niedziele i dni powszednie. W tym ubraniu odwiedziłem też moją przyszłą żonę. A żywili mnie przecież bracia. Czegóż więcej potrzebowałem? Jednakże pewnego dnia zrobiono mi niespodziankę, sprawiając mi nowe ubranie. Świetnie na mnie pasowało, patrzyliśmy na siebie i dziękowaliśmy Bogu z radością. Czułem się niegodny tak wielkiej miłości okazanej mi przez ubogich braci i siostry.

Wkrótce kończyła się moja służba w okolicy Zagórowa. Brat Oskar ukończył Szkołę Biblijną i wrócił z radością. Tylko przez krótki czas miałem być razem z tym drogim, ofiarnym bratem, bo potem brat Artur odwołał mnie do Łodzi. Wielu z tamtych braci i sióstr żyje nadal w różnych stronach. Niektórzy są w Kanadzie (w stanach Hamilton i Winnipeg), w USA i w różnych regionach Niemiec. Dokąd tylko dotarli, tam niebawem powstał zbór.

Na koniec opowiem o pewnym przeżyciu. Bracia i siostry opowiedzieli mi o pewnym gospodarzu, który ma wierzącą żonę i także dzieci, ale nie pozwala na żadne odwiedziny ze strony innych wierzących. Głęboko zmartwiony oddałem wtedy tę sprawę Bogu. Pewnego dnia odczułem w sobie rodzącą się radość i poszedłem ich odwiedzić. Nie wszedłem jednak do domu, lecz do stodoły. Zastałem tam swego gospodarza. Pozdrowiłem go uprzejmie. Rozmawialiśmy o krowach, świniach, koniach, glebie, itd. Pochwaliłem jego zboże i piękny porządek w obejściu. Nie pytałem wcale o żonę i dzieci. Zobaczyły jednak, że przyszedłem i padły na kolana przestraszone, że ich ojciec mnie przepędzi. Tymczasem rozmawiałem z nim chyba z godzinę. Gdy już miałem odejść, powiedział:

- Pan jest wszakże kaznodzieją, prawda? Czy nie zechciałby pan odwiedzić moją żonę i dzieci?

- Bardzo chętnie, ale właściwie muszę już teraz iść.

- No, chyba znajdzie pan chwilę czasu.

Zaszedłem, by choć na krótko zobaczyć się z drogimi dla mnie osobami. Jak bardzo to przeżyli. Ojciec znacznie się zmienił i jego nieprzyjazne nastawienie ustąpiło. Obecnie jego córki i wnukowie mieszkają we wschodniej części Kanady, nawróceni. Są błogosławieństwem dla ludzi i nie ustają w modlitwie.

Brat Artur

Pan Bóg posłużył się nim, aby mnie wychować. Nie rozmawiał on wiele ze mną, ale wyprzedzał mnie w życiu. Poznałem go już przy swym nawróceniu. Potem słuchałem go, gdy przychodził do Szkoły Biblijnej. I również za jego sprawą przybyłem do Zagórowa. A teraz mnie odwołał. Zamieszkałem u niego w miłym pokoiku na poddaszu. Był pastorem zboru łódzkiego i kierował ruchem zielonoświątkowym w Polsce. Starszy był ode mnie zaledwie 13 lat. Ale już bardzo wcześnie powierzył mu Pan Bóg te zadania. Miał Boży dar łagodzenia sporów między braćmi i likwidowania rozbieżności doktrynalnych, szczególnie między rosyjskimi braćmi a wspólnotami, które przecież stanowiły większą część ruchu. Społeczność niemiecka liczyła wtedy około 1500 członków, jeśli dobrze pamiętam.

Kazania brata Artura były frapujące. Wyprowadzał ze Słowa zawsze coś nowego, co fascynowało słuchaczy. Takich kazań nie zapomina się nawet po latach. Nie stanowiło dla niego różnicy, czy przemawia w wielkim pomieszczeniu do wielu ludzi, czy też w jakiejś izbie do jednej tylko rodziny i paru znajomych. Zawsze mówił z tryskającą żywotnością. Był jednak również duszpasterzem. Oto przykład: Mieliśmy kolejne nabożeństwo połączone z Wieczerzą Pańską. Przyszli prawie wszyscy. Duch Boży potężnie działał w sercach. Niektórzy przepraszali się, inni wielbili Pana. Z radością podchodziliśmy do siebie. Udałem się do swego mieszkania. Przy obiedzie brakowało brata Artura. Gdzie się podziewał? Pojechał tramwajem do braterstwa, którzy wprawdzie byli na nabożeństwie, ale nie uczestniczyli w Wieczerzy Pańskiej. W takich przypadkach nie myślał o jedzeniu, chciał bowiem przedtem wiedzieć, dlaczego któryś z braci czy sióstr nie przystępował do Stołu Pańskiego. Bardzo mocno przemówiło mi to do serca.

Miałem sporo zajęć w jego kancelarii, zwłaszcza ze względu na swą znajomość polskiego. Wieczorami prowadziłem zgromadzenia w okolicy. Niekiedy wysłał mnie do dalszych miejscowości, abym zastąpił kogoś z braci pod koniec tygodnia. Czasem brał mnie na spotkanie z Rosjanami. Były to moje ulubione podróże, za każdym razem mocno przeżywałem wspólną modlitwę, a kłopoty niewarte były nawet słów w porównaniu z błogosławieństwami.

Nadal miałem zwyczaj wstawania o godzinie czwartej, sam. Po dwugodzinnym czytaniu Biblii z modlitwą, wychodziłem ku bramie fabrycznej, by się spotkać z robotnikami. Rozdawałem im broszurki chrześcijańskie w języku polskim. Było to rok przed wojną. Trzeba było bardzo uważać. Choć mówiłem dobrze po polsku, mogli mnie jednak rozpoznać po wyglądzie, że jestem Niemcem. Odczuwałem, że mam redagować i dawać do druku jedynie krótkie teksty. Ponieważ robiłem korektę polskiego czasopisma i tłumaczyłem wiele artykułów z niemieckiego i angielskiego, miałem już wtedy pewną biegłość i wiedziałem, jak trafić do polskich katolików. Jeszcze do dziś są dla mnie tamte początki nauką, w jaki sposób teksty nie tylko pisać, ale również rozpowszechniać. Przypominam sobie, jak przed kilku laty miałem opracować pewien nowy artykuł i czułem przy tym pustkę myślową; wszystko jakby we mnie zamarło. Poprosiłem Pana Boga o wyjaśnienie. Odpowiedział: „Nie podoba mi się, że zapomniałeś o pierwszej miłości!”. Wiedziałem, że w czasie owej „pierwszej miłości” chodziłem z takimi tekstami po domach i po parkach, mimo dużego niebezpieczeństwa. A teraz? Uczyniłem pokutę i skruchę przed Bogiem. Tak, najpierw rozdawałem artykuły, a następnie Pan Bóg pozwalał mi je opracować. Chwała i dzięki za Jego sposoby wychowawcze!

Brat Artur Bergholz znał mnie oraz moje potrzeby. Po pewnym spotkaniu gdzieś na Wschodzie, wieczorem na dworcu kolejowym (który nazywał się bodajże Perespa), powiedział do mnie:

- Gerhardzie, musisz się chyba ożenić. Miałem dopiero 25 lat. Spytałem zaraz:

- Z kim?

Podał imię mojej przyszłej żony.

- Nie znam jej.

- No to kiedy wrócimy do Łodzi, pójdziemy razem na kawę. Teraz jednak masz sporo czasu, aby o tym powiedzieć Panu. Wkrótce podróż się skończyła. Po paru dniach rzekł:

- Teraz wybierzemy się na kawę do moich teściów. Popraw sobie przynajmniej krawat!

Podawała pewna młoda siostra z tutejszej wspólnoty. W rodzinie tej przyjmowano z reguły zamiejscowych braci, misjonarzy i starszych, przełożonych zborów Bożych. Moja przyszła żona znajdowała się w tym domu już od 4 lat. Śpiewała także w chórze. Interesowały mnie nie młode siostry, lecz pieśni chóralne, które służyły mi często jako wprowadzenie w Słowo Boże. Poza tym nie myślałem o terminie swego ożenku, jako że Abraham wiedział, kiedy Izaak ma się ożenić. Sprawy te powierzyłem Opatrzności, bo przecież Pan Bóg wszystko wyznacza i ujawnia w swoim czasie. Jednakże następnego popołudnia podszedłem i porozmawiałem z nią. Pomodliliśmy się razem i jeszcze tegoż wieczoru ogłosiliśmy nasze zaręczyny, oczywiście ku zdumieniu całej wspólnoty. Nawet jej domownicy dowiedzieli się o tym dopiero z ogłoszenia na nabożeństwie. Bracia i siostry wielbili Boga, że we wszystkich sprawach tak cudownie pomaga i prowadzi. I winszowali nam z radością. Jednakże niektórzy mówili: „No, ale znów nas po mistrzowsku urządził - taka niespodzianka!”. Ale brat Artur nie reagował na te spostrzeżenia, jakby ich nie słyszał. Przyjmował to jako dane od Boga.

Nazajutrz było już wszystko daleko poza mną. Do wesela pozostawały jeszcze tylko 2 miesiące. Bracia i siostry przejęci wiadomością o naszych zaręczynach, przygotowali wszystko na wesele. Nie musiałem się o nic troszczyć. Strona finansowa należała do nich. Tylko garnitur i obrączkę musiałem dopasować. Do Artura miałem tylko jedną prośbę: „Czarny garnitur ślubny dostałem przez was z ręki Bożej, ale wiesz chyba już lub przeczuwasz, o co chciałbym cię poprosić... Gdy będziesz nam udzielał ślubu to chciałbym widzieć cię w jasnym ubraniu”. Zgodziliśmy się tym i zapanowała ogólna radość. Jako tekst związany z zaślubinami dał nam Pan przez niego słowo zapisane w Pieśni nad Pieśniami 1.4: „Weź mnie ze sobą i pobiegnijmy”. No cóż, nazwisko panieńskie mojej żony brzmi Lauf — „Bieg”. Tak więc jej nazwisko pasowało nawet do tekstu zaślubin.

Na Boże Narodzenie 1938 zbór w Supraślu poprosił Artura o wysłanie do nich na święta któregoś z braci. Wybrał mnie. Przed odjazdem powiedział jeszcze:

- Tam są chrześcijanie ewangeliczni. Wylania Ducha Świętego jeszcze nie przeżyli, ale wiesz przecież, że tego potrzebują. Weź jednak pod uwagę, że jest to Boże Narodzenie!

Wigilia była cudowna. Żłóbek Dzieciątka stał się tematem mojego kazania. Zasiedliśmy do wieczerzy wigilijnej. Potem przyszedł ranek Bożego Narodzenia. Mimo wcześniejszych ostrzeżeń czułem, że muszę powiedzieć o wylaniu Ducha Świętego. Odczuwało się cudowną obecność Pana. Starsi zboru byli tym faktem bardzo zaskoczeni. Najstarszy z nich, który mieszkał w tym samym domu, odmówił potem spożycia razem ze mną posiłku. W sercu jednak nadal mieszkała radość. Z całą swobodą wygłaszałem kazania, aż do Sylwestra. W tej grupie czuło się mocno Ducha Bożego. Wiele osób oddało się Panu. Byli to ludzie ze wszystkich trzech głównych Kościołów: ewangelickiego, rzymsko-katolickiego i greckokatolickiego. W szczególny sposób przeżywaliśmy pewną godzinę. Lody zostały przełamane i ten najstarszy też się zmienił. Również on zaczął szukać Ducha Świętego.

W Pabianicach pod Łodzią była tylko mała społeczność. Mój serdeczny przyjaciel i kolega ze Szkoły Biblijnej, Wielhelm Russ, opiekował się tą społecznością obok swych zajęć zawodowych. Gdy miałem niedzielę wolną, jeździłem tam. Wspaniałe były nabożeństwa: atmosfera rodzinna, ale zarazem Boża; żadnej niefrasobliwości, ale również żadnej drętwoty lub przygnębienia, lecz bojaźń Boża przynosząca Bożą bliskość. Brat Wilhelm nie był przyzwyczajony do przemawiania, chociaż był obdarzony dobrym głosem. Często słuchałem jego pieśni. Śpiewał z całego serca. Ulubiona jego pieśń brzmiała: „Po tamtej stronie są śpiewy błogosławione”. Często wydawał się jakby oderwany od tej ziemi. Tęsknił za Niebem. Rzadko kiedy przeżywałem taką miłość. I Pan zabrał go do Siebie wcześniej. Zaledwie został powołany na front wschodni, a już przyszła wiadomość o jego śmierci. Małżeństwo Wilhelma było bardzo szczęśliwe, bo również żona szła zdecydowanie za Zbawicielem. Wkrótce po śmierci ukochanego męża ona także została zabrana przez Pana, po krótkiej chorobie.

W tej wspólnocie miałem raz wizytę domową. W rodzinie było czworo lub pięcioro dzieci. Pytałem je po kolei, kim chciałyby być. 12-letnia dziewczynka odrzekła, że chciałaby zostać kaznodzieją. Powiedziała to całkiem poważnie, jakby już znała swój zawód. Poruszony wewnętrznie, nałożyłem na nią ręce i pomodliłem się. Minęło wiele lat. Było już po wojnie. Dowiadywałem się o nią. I uzyskałem informację, że mieszka w Anglii. Tam głosiła Ewangelię. Jak do tego doszło? Po trudnej ucieczce ze Wschodu uzyskała - jako uciekinierka - pozwolenie na zamieszkanie w Anglii. Niegdyś uczyła się pilnie w szkole średniej angielskiego. Gdy teraz przybyła do Londynu, postarała się zaraz włączyć w nabożeństwa. W książce telefonicznej znalazła całą rubrykę zaczynającą się od słów „Salvation Anny” - „Armia Zbawienia”. Prowadzona wewnętrznie, wybrała pierwszy adres z tego wykazu. Była to kwatera główna. Wzięła udział w nabożeństwie i już tam pozostała. Gdy ją spytano, co chciałaby robić, odpowiedziała, że pozostać kaznodziejką. Kierownictwo było zdziwione. Niemiecka uciekinierka ze Wschodu, mówiąca słabo po angielsku chce być kaznodziejką? Ale ktoś otrzymał oświecenie. Pomyślał nagle o niemieckich obozach jenieckich w Anglii. Powiedział:

- Dobrze, pozostań tu u nas, a Pan Bóg pokaże również nam, kim masz być.

Robiła dobre postępy i wkrótce znalazła się w obozach jako głosicielka Słowa i opiekunka. Bóg błogosławił obficie jej służbę Jak wiadomo, Armia Zbawienia stosuje również stopnie służbowe. Gdy otrzymała stopień kapitana, poślubiła pewnego porucznika. Do dziś pełni służbę Pana jako kaznodziejką. Chociaż stopniem służbowym przewyższa nadal męża, jest mu posłuszna i oboje żyją szczęśliwie z trojgiem dzieci w Szkocji. Wiele dusz ludzkich zostało już uratowanych dzięki jej służbie.

I znów brat Artur zabrał mnie w podróż na Wschód. Po drodze pozostałem w regionie Rożyszcza, gdzie znajdowała się kolonia niemiecka. Zewsząd nadciągali ludzie. Jedno nabożeństwo trwało prawie 4 godziny. Niekiedy musiałem mówić przez półtorej godziny. Były budujące śpiewy i modlitwy. Czuło się, że coś unosi się w powietrzu. Niektórzy obawiali się, że widzimy się chyba po raz ostatni. Wojna stała przed drzwiami. Proroctwa i wizje były bardzo poważne. Muszę jeszcze coś powiedzieć o zakończeniu. Było wiele łez, prawdziwych łez skruchy. I jeśli ktoś szczerze nawrócił się do Boga lub jako wierzący uporządkował swe życie z Bogiem, to w tym wielkim zamęcie, który niebawem wybuchł, został zachowany i nie skalał się rabunkiem lub nienawiścią do Żydów. Ale ci, którzy byli niezdecydowani i nie przyjęli tej ostatniej propozycji Łaski, popadli już w pierwszych miesiącach (nawet tygodniach), pod władzę ducha ciemności, nadchodzącego właśnie z Zachodu.

Gazet prawie nie czytałem. Po pierwsze były drogie, a po drugie mało miałem czasu na nie. W owych dniach, gdy jesienią roku 1938 Niemcy wkroczyli do Czechosłowacji, przeżyłem następującą wizję: Zobaczyłem Polskę i Rosję jakby na jednej mapie. Od strony zachodniej budowano coś przy jakimś domu, co dochodziło aż do Bugu. Na niebie był wielki napis „5 lat”.

Jakiś głęboki rów - jakby przeciwczołgowy ciągnął się od Zatoki Fińskiej aż do Morza Azowskiego. Stali za nim żołnierze rosyjscy. Kiedy dom był już gotowy, przyleciał jakiś głaz z okolic Mińska i spadł nań. Rozwalił ten dom i usłyszałem słowa: „5 lat”. Wiedziałem, co to ma znaczyć. Niemcy zajmą Polskę i utworzą mały skrawek Polski aż do owej rzeki. Powstanie jednak front ciągnący się od Zatoki Fińskiej na północy aż do Morza Azowskiego (Rostów) na południu. Wojna na Wschodzie potrwa 5 lat. I tak też się stało. Jesienią 1939 wkroczył Hitler do Polski, utworzył tzw. „Polską Gubernię Generalną”, a jesienią 1944 znalazły się wojska rosyjskie nad Wisłą.

W ostatnich 3-4 latach poprzedzających wojnę ludność niemiecka w Polsce uległa groźnej faszyzacji. Wszędzie, aż po Wołyń, powstały grupy hitlerowskie. Nierzadko my, wierzący byliśmy też zagrożeni. Za odmowę przyłączenia się do takiej grupy groziła nam śmierć. Przez Słowo i Ducha ostrzeżeni na temat przyszłych wydarzeń, pilnowaliśmy się, by nie brać w nich udziału. Wzmocnieni pociechą oczekiwaliśmy rzeczy, jakie miały nadejść.