Przeżywać łaskę Bożą ( 4 z 4 ) Drukuj Email
Autor: Gerhard Kruger   
niedziela, 10 czerwca 2012 00:00

Niebezpieczne czasy

Ufaj Panu i nie wątp,

On jest twym Przyjacielem, jakże wiernym.

Co kiedykolwiek przynosi ci godzina,

On przenosi cię na nowo.

Śpiewaj, gdy dzień do ciebie się uśmiecha!

Śpiewaj również w ciemną noc.

Niech każdy dzień należy do Niego,

Śpiewaj, serce moje, śpiewaj!

1 września 1939 r. wstałem również wcześnie, jak zwykle. Pomodliłem się i pośpieszyłem ku bramie fabrycznej, by rozdawać teksty. Gdybym przeczuł, co się zdarzy za godzinę, pozostałbym w domu, nie ważąc się wyjść na ulicę. Dobrze jednak, że człowiek nie wie wszystkiego z góry. Mniej się boi.

Wracałem właśnie z fabryki i byłem już niedaleko domu, jak nagle powietrze wypełnił jakiś dziwny syk - wybuch! Potężna chmura pyłu uniosła się całkiem blisko. Przerażeni ludzie krzyczeli, biegali dziko dokoła, nie przypuszczając, nie wiedząc, co się stało. Pewnej kobiecie z sąsiedztwa urwało ramię, mnie odłamek uderzył w lewo udo. Dochodziła godzina 7. Nastawiliśmy radio na wiadomości i usłyszeliśmy, że jest wojna! Była to więc pierwsza bomba niemiecka. Ile będzie następnych...?

Ostatnie dni były jakby ciężko chore, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że wybuch wojny jest tak bliski. Dopiero co rozpoczęła się mobilizacja polskich sił zbrojnych. Kopano już rowy przeciwlotnicze. Nadmierne zakupy w sklepach też były złym znakiem, ale żeby tak szybko - nie! Zostaliśmy rzeczywiście zaskoczeni. Wszelako poprzedniego dnia powiedziałem poważnie jednemu bratu, który musiał iść do wojska: „Za 16 dni będziesz z powrotem”. Myślałem o swej wizji. A więc 5 lat wojny - jakże długi czas! I wówczas pojawiła mi się w sercu całkiem inna pieśń. Wycofałem się w milczeniu, modliłem i coś we mnie nadal śpiewało. Nie zauważyłem, że zaczynam śpiewać na głos. Przyszedł wtedy brat Artur i spytał:

- Gerhardzie, co robisz, czy nie wiesz, że jesteśmy otoczeni przez Polaków?

Tak, należeliśmy do mniejszości niemieckiej, która w ostatnich tygodniach głośno o sobie mówiła. W Polsce było wtedy około dwóch milionów Niemców. Rząd polski i również opinia publiczna widziały w tym wielkie niebezpieczeństwo, jako że przenikały tu tendencje hitlerowskie. Nie ma się co dziwić, skoro gospodarcze i społeczne związki niemieckie w Polsce pozdrawiały się słowami „Heił Hitler”! Wiosną 1939 rząd doszedł do wniosku, że trzeba izolować organizatorów niemieckich stowarzyszeń. Gdy sytuacja coraz bardziej się zaostrzała, aresztowano również podrzędnych szefów, nawet najmniej znaczących, przewożąc ich do polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. A więc teraz, gdy wybuchły bezpośrednie działanie wojenne, mogliśmy się liczyć z najgorszym. Byliśmy w podwójnym niebezpieczeństwie: od bomb i zbliżającego się frontu, oraz że będziemy zabici przez Polaków. To ostatnie było najgroźniejsze. I tak się też działo. Tysiącami aresztowano niemieckich mężczyzn i pędzono na Wschód. Wyciągnięto także wielu naszych braci i sióstr, niektórych z nich nie oszczędzano przed okrutną śmiercią z morderczej ręki. Gdzie cofała się Armia Polska i napotykała na niemieckie osiedla, tam było strasznie. Również mego teścia spotkała śmierć. Zrozumiałe więc, że z utęsknieniem czekaliśmy, by jak najszybciej przeszedł front.

W Łodzi też zaczęto szukać Niemców. Nie ważyliśmy się już wychodzić na ulicę, ale pozostawanie w domu było także bardzo niebezpieczne. Powierzyliśmy się przeto całkowicie Panu. 6 września odczułem wewnętrzne upomnienie, by opuścić mieszkanie i pójść do śródmieścia, gdzie znajdowała się już moja żona. To samo upomnienie odebrał również Artur. Także jego żona była już gdzie indziej. Pomodliliśmy się jeszcze raz wspólnie, po czym każdy poszedł w innym kierunku. Dowiedzieliśmy się potem, że właśnie już tej nocy przyszli po nas. Jak cudowny jest Pan Bóg! 8 sierpnia wieczorem ulice naraz opustoszały. I dowiedzieliśmy się, że już przyszli tu Niemcy! Wzięli Łódź bez żadnej walki. I faktycznie, w takich okolicznościach zagrożenia życia dziękowaliśmy Bogu, że oni tak szybko zdążyli tu przyjść.

Kilka dni później podążałem już rowerem, by zobaczyć, co dzieje się z braćmi i siostrami w Zagórowie i w rejonie Poznania. Było wprawdzie jeszcze niebezpiecznie, ale okolice te zostały szybko opanowane przez administrację niemiecką nadciągającą zaraz za pierwszymi oddziałami wojsk i uwalniającą wszystkich zaaresztowanych. Choć niektórzy bracia i siostry stracili życie - ponieważ nosili nazwiska niemieckie i nie mówili płynnie po polsku - inni doznali wspaniałego ocalenia. Pozwolę tu sobie przytoczyć pewien przykład. Siostra H.Z., która jeszcze dziś żyje w Meklemburgii, była członkinią zboru w rejonie Zagórowa. W domu jej rodziców często odbywały się nabożeństwa. Bardzo ładnie śpiewała, wobec czego towarzyszyła nam ze swymi braćmi, gdy udawaliśmy się do innych wiosek. W momencie wybuchu wojny znajdowała się w drodze do wioski, gdzie mieszkali Niemcy. Zaaresztowano ją razem z 8 innymi osobami i poprowadzono na rozstrzelanie do lasu. Po drodze powiedziała do polskiego oficera:

- Możecie mnie zastrzelić, ale i tak będę żyć, bo Pan Bóg dał mi życie wieczne.

On jednak zaklął i rzucił jakimś nieprzyzwoitym słowem. Postawiono Ją w środku. Wydano rozkaz strzelania. Podniosła ręce ku Bogu, wielbiąc Go głośno po polsku. Zagrzmiały strzały. Ona modliła się jednak nadal. Gdy otworzyła oczy, na prawo i lewo leżeli zabici mężczyźni, a między nią i krzyczącym oficerem stali żołnierze. Odmówili mu posłuszeństwa i nie pozwolili uczynić jej krzywdy. Również moja rodzinna wioska została pominięta. Postanowiono już wprawdzie powyrzucać Niemców z domów, gdy nagle pojawili się dwaj niemieccy żołnierze na motocyklach, przejechali szybko przez wieś, pędząc dalej do owej polskiej wioski, skąd groziło nam niebezpieczeństwo. Zginęli jednak od polskich kuł. Ze łzami w oczach mówili później bracia i siostry: „Ci dwaj ofiarowali za nas życie”. Ich pojawienie się bowiem powstrzymało Polaków przed przyjściem do naszej wsi, mimo że oddziały niemieckie weszły tu dopiero po kilku godzinach.

Wkrótce zaczął się nowy porządek. Dotyczył on również wspólnot chrześcijańskich. Co w Niemczech zostało już rozwiązane, to również w Polsce obowiązywało. Braciom nie pozostało nic innego, jak dołączyć się do baptystów. Mniejsze zbory rozwiązano. Odwiedziłem jeszcze raz małe grupy. Było to już niebezpieczne, ale Pan Bóg cudownie mnie ochronił. Pewien pastor o nastawieniu bardzo nazistowskim, który poprzednio bardzo nas zwalczał, już się właśnie wybrał z donosem na brata Schwuchta, Ledermanna i na mnie. W drodze dostał jednak zawału i zmarł, nie zdążywszy spełnić swego zamiaru.

Chciałem teraz przejściowo zająć się handlem, zanim się sytuacja unormuje. Myślałem o tym, by wozić do swych stron rodzinnych tkaniny, jako przedstawiciel firmy tekstylnej. Poradził mi tak jeden z braci. Ale w trakcie modlitwy otrzymałem impuls, by otworzyć Biblię, co właściwie w takich przypadkach czyniłem. Tym razem czując jakby przymus, otworzyłem ją. Spojrzenie moje padło na słowa z Mądrości Syracha 11,10: „Synu, nie bierz na siebie za wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody”. Wydało mi się to ostrzeżeniem. Odczułem wewnętrznie, że mam polegać na Panu, wyjechać ponownie i odwiedzić opuszczonych braci i siostry. Wszyscy bowiem bracia, oprócz O.J., byli praktycznie zmuszeni, by pójść do jakiejś pracy. Kilka razy pojechałem z tkaninami. Nic przy tym jednak nie zarobiłem. Nie mogłem przecież wymagać wyższej ceny i sprzedawałem po cenie hurtowej, według której towar kupiłem. Nie byłem bowiem handlarzem; sumienie nie pozwalało mi wyznaczać ceny detalicznej i zarabiać w ten sposób na życie. Pan Bóg chciał mnie żywić! W Jego służbie miałem pozostać, również w zmienionych okolicznościach. Gdy znów szykowałem się w podróż, powiedziałem do żony:

- Ten Polak, szewc, okradnie nas, zabierze mi wszystko co ziemskie, co dostałem w służbie u Pana Boga, gdyż teraz nie wypełniam Jego woli.

I pojechałem.

Gdy wróciłem po jakimś tygodniu i zadzwoniłem do drzwi, żona jeszcze przed otworzeniem zawołała:

- Wiesz, co się tymczasem stało? Całkowicie nas okradziono!

- Alleluja! - odpowiedziałem - teraz wiem, że Słowo z Mądrości Syracha było dla mnie ostrzeżeniem Bożym.

I to był właśnie ów szewc. Nie zgłosiliśmy tego niemieckiej policji okupacyjnej, gdyż oboje widzieliśmy w tym dopust Boży.

Postanowiłem teraz odbywać dalsze podróże w tajemnicy i usługiwać braciom. Radość tych osamotnionych była wielka. Były to nabożeństwa domowe, ale bardzo je sobie ceniliśmy. Gdy znów z takiej podróży wróciłem do domu, przyszło do mnie kilku braci z prośbą, abym z takich podróży zrezygnował, bo mogę również innych narazić na niebezpieczeństwo. Moim właściwym zawodem ma być przecież nauczanie. Powiedzieli, że Pan Bóg ten czas przewidział i dał mi możliwość studiowania, jako że nic się nie zdarza bez Jego woli. Uważali, że powinienem teraz zgłosić się wreszcie w urzędzie do spraw oświaty, a potem jako nauczyciel mógłbym przecież przekazywać dzieciom niejedno z Biblii. Wpływowe siostry prosiły również żonę, aby mnie do tego przekonała. Początkowo broniłem się przed takimi pomysłami, uważając, iż Pan wie przecież o wszystkim i zdoła mnie ochronić. Kiedy jednak ciągle i uporczywie mnie naciskano, poddałem się, pocieszając się myślą, że będę wobec tego odwiedzać braci i siostry w czasie niedziel i wakacji.

I tak oto pewnego dnia zamieniłem się w nauczyciela. Zakwaterowano mnie w Rozanowie, niedaleko Łodzi. Wśród dzieci czułem się znakomicie. Szkoła mi odpowiadała. Po niewielu miesiącach szkoła ta uzyskała wyższy poziom i mogłem liczyć na awans. Ale jednocześnie zaczęły się też ciężkie zmagania wewnętrzne. Musiałem uczęszczać na kursy szkoleniowe, zostać kierownikiem szkolenia nazistowskiego, by reprezentować administrację hitlerowską. Dziwiono się, dlaczego nie wstępuję do partii. Jako nauczyciel musiałem czytać takie książki, jak „Mein Kampf” oraz „Mythos” Rosenberga, jak również inne antychrześcijańskie publikacje. Potem usunięto modlitwę. Miało ją zastąpić pozdrowienie hitlerowskie. Jednakże już po mym nawróceniu, w zimie 1935, ujrzałem w wizji, kim jest Hitler. Zadrżałem, a słodki pokój Boży zaczął odchodzić z mego serca. Jednakże pójście do Państwowej Rady Szkolnej kryło w sobie wielkie niebezpieczeństwo.

W owym czasie brat J. otrzymał wewnętrzny bodziec, aby mnie odszukać. Był nadal kaznodzieją w zborze chrześcijan ewangelicznych, do którego należało wielu zielonoświątkowców. Ale również on musiał się spodziewać, że każdego dnia może być od tego odsunięty. Gestapo deptało mu już po piętach. Ja zaś pożaliłem się mu na temat moich zmartwień. Choć groziło mu niebezpieczeństwo, powiedział:

- Gerhardzie, jeśli w tej nowej sytuacji utraciłeś swój pokój, a sumienie cię oskarża, to czyń to, co sumienie ci mówi, ale wtedy, gdy odczujesz bliską obecność Bożą.

Taki mniej więcej był sens jego słów. Nie mogłem ich nigdy zapomnieć. Pan Bóg go przysłał, by mi pomóc w tej ciemnej godzinie.

Walka była coraz trudniejsza. Pewnego dnia musiałem po lekcjach dopilnować jeszcze zebrania partyjnego. Miałem tego po same uszy. Dopiero późno wieczorem mogłem wreszcie wrócić do domu. Żona była już zaniepokojona i pytała, gdzie się tak długo podziewałem. Wtedy „wyszedłem z siebie”. Nie potrafiłem powstrzymać już języka. Rzucałem okropnymi słowami, jak niegdyś, kiedy jako niewierzący żyłem w niepokoju i często się złościłem. Żona była przerażona. Czegoś podobnego jeszcze dotąd przy mnie nie przeżyła. Potem siedziałem cicho, w milczeniu. Wszystko odeszło, odeszło bezpowrotnie - taki był rezultat 9 miesięcy służby szkolnej w tym reżimie... Długo płakałem, aż wreszcie zdołałem ponownie zawołać do Pana. I wrócił dar języków. Co za pociecha! Żona uklękła obok i znów razem znaleźliśmy się w takim stanie, że mogliśmy wielbić i sławić Pana. „Jeśli czeka mnie śmierć, to trudno - zadecydowałem - ale dla tego reżimu nie będę wychowywać ani jednego dziecka”. Udałem się do radcy państwowego. Już po kilku słowach zorientował się co do mojej prośby. Był wobec mnie życzliwy. Zrozumieliśmy się spojrzeniem naszych oczu. Dalsze słowa były zbędne; również on musiał być kryty. Po 2 tygodniach przysłał mi następujące pisemko: ,,Zgodnie z pańskim życzeniem wyrażonym w rozmowie osobistej, by zrezygnować z zawodu nauczycielskiego, przychylam się do tej prośby. Stosunek pracy rozwiązuje się od 30 września.”

Byłem wolny. „... umknąłem jak ptak z sideł!" Alleluja! Teraz nie radziłem się już ciała i krwi, ani nawet najlepszych przyjaciół. „Mój najlepszy przyjaciel jest w Niebie" — tak oto dawniej często śpiewałem, a teraz mam ten fakt przeżywać wielokrotnie, jako codzienną rzeczywistość. Bezwarunkowa zależność od Niego była jakby moim hasłem. Nie popadłem więc w niebezpieczeństwo, by innego brata narazić w rozmowie na niebezpieczeństwo. I już niebawem miałem w wyobraźni dalsze, potrzebne i drogie memu sercu odwiedziny u zielonoświątkowców, którzy byli osamotnieni. I wypełniałem to tak, jak Pan Bóg mnie prowadził. Ale On miał wobec mnie jeszcze inne zamiary.

Brat S., przełożony zboru baptystów, przyjechał w owym czasie do Łodzi. Poznał mnie z nim Artur, po czym zaprosił mnie do Seminarium Kaznodziejskiego w Hamburgu. Związek chciał pokryć koszty podróży. Nadal pragnąłem nauczyć się greki, a teraz pojawiła się ku temu możliwość. Zaniosłem to przed Boga i otrzymałem wewnętrzną wolność przyjęcia tego z Jego ręki. Tak właśnie było dobrze, bo wkrótce po mym odjeździe przyszli do naszego domu gestapowcy i wypytywali żonę, dlaczego zrezygnowałem z zawodu nauczycielskiego, gdzie teraz jestem i co robię.

- Och - powiedziała żona - mój mąż jest jeszcze młody i studiuje w Hamburgu.

Gdy z dalszej rozmowy dowiedzieli się, że jej ojca na początku wojny Polacy zabrali, opuścili szybko mieszkanie. I już więcej nie przyszli.

Hamburg był cudownym zrządzeniem Opatrzności. Tutaj poznałem pierwszych kaznodziejów zboru zielonoświątkowego „Elim”, braci L.R. Nieco wcześniej poznałem na spotkaniu w Łodzi jeszcze brata E.L., który tymczasem tam działał. Powiedział mi również o zielonoświątkowcach w Berlinie.

Nauka przynosiła mi wiele radości. Miałem szczególnie dobrego nauczyciela - bardzo cenionego starszego brata Jansena. Codziennie uczyłem się około 60 słówek; z czego pozostawało mi w pamięci przeciętnie 40. Po 5 miesiącach byłem w stanie nie tylko czytać, ale również rozumieć Nowy Testament po grecku. Poza tym chodziłem na wykłady brata L. Chociaż należałem do zielonoświątkowców, do czego się szczerze przyznawałem, mogłem często służyć w zborach baptystów. Gdy miałem jakąś niedzielę wolną, szedłem do zboru „Elim”, przyłączonego do tej społeczności.

Nadeszło Boże Narodzenie roku 1940. Mając żonę i dziecko mogłem pojechać na święta do Łodzi. Innych braci proszono bardzo serdecznie, aby odwiedzili zbory osierocone przez kaznodziejów. Gdy chciałem już odjechać, zawołał nas wszystkich jeszcze raz brat Neuschafer, sędziwy dyrektor Szkoły Biblijnej - właśnie tych żonatych - i powiedział, że potrzebuje jeszcze jednego brata dla dwóch wspólnot osieroconych, mianowicie w miejscowościach: Oldenburg, Leer lhrhove. Wszystkie leżały we Fryzji Wschodniej. Jeden z nas miał się zgłosić na ochotnika. Spojrzał przy tym na mnie. Zorientowałem się już. Ale zaraz przyszła myśl o żonie i dziecku. Jednakże odczułem, że mam się zgłosić. Ze łzami w oczach dziękował brat Neuschafer Bogu za to zgłoszenie i życzył mi błogosławieństwa Pańskiego na tę służbę w dniach Bożego Narodzenia. I Pan Bóg mi to wynagrodził. Kiedy bowiem już po wojnie znajdowałem się w obozie jenieckim w Holsztynie i nie wiedziałem, jaką podać miejscowość celem zwolnienia, przyszło mi na myśl Ihrohove. Tak więc Fryzja Wschodnia stała się punktem wyjściowym mojej działalności po wojnie. Tak, Pan Bóg jest cudowny i przygotowuje wszystko wspaniale, po mistrzowsku. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie! Owa służba w okresie Bożego Narodzenia była bardzo absorbująca, ale też obficie błogosławiona. Poznałem rzetelnych baptystów, słuchających łakomie Słowa. Zazwyczaj mówili: „Jesteś wprawdzie inny, ale bardzo byśmy chcieli być takimi jak ty”. I często musiałem dzielić się z nimi swymi doświadczeniami z Bogiem.

I oto wówczas, 15 marca 1941, dotarł do mnie rozkaz stawienia się do poboru. Miałem jeszcze 5 wolnych dni. Mogłem pojechać do żony i dziecka do Łodzi, a 20 marca należało zgłosić się we Flensburgu.

Pod łaskawą ręką mego Boga

„Pouczę ciebie i wskażę ci drogę, którą masz iść; Będę ci służył radą, a oko moje spocznie na tobie” (Ps. 32,8).

„Tak szybko wojna się nie skończy. Uważaj, zabiorą jeszcze i nas, a wówczas biada nam. Teraz jeszcze jesteśmy dla nich za bardzo polscy, ale wkrótce i my przydamy się im na mięso armatnie”. Słowa te powiedział mi pewnego razu któryś z braci, chyba Artur Bergholz. Nie pomylił się. Teraz właśnie przyszła ta pora. Zawsze się z tym liczyłem. Nasza wioska nie była traktowana jako „volksdeutsch”, lecz jako rdzennie niemiecka, ponieważ dopiero 2 lata po wojnie została dołączona do Polski ze względów komunikacyjno-technicznych. Brano jednak również Niemców urodzonych w Rosji, Rumunii, Jugosławii itd. Również brat Artur otrzymał pewnego dnia powołanie.

Nie miałem dotąd żadnego przygotowanego zawczasu zdania odnośnie do służby wojskowej i powołania na front. Za każdym razem, gdy się modliłem, odczuwałem, że mam się tym rzeczom poddać. Psalm 139 był mi gwiazdą przewodnią: „Ty Boże, wiesz, gdzie się kiedykolwiek znajdę”. Będziesz nade mną czuwać w każdej trwodze i nie pozwolisz, abym kogoś zabił. Mój los leży w Twej dłoni. Możesz także ze względu na mnie przenieść całą dywizję, bo Słowo Twoje mówi: „daję ludzi na twoje miejsce i ludy dla twej duszy”. Świadom Bożej wszechobecności pożegnałem się pocieszony ze swą kochaną żoną i pozostałą jeszcze małą grupą modlitewną zielonoświątkowców w Łodzi, wiedząc, iż On będzie kierować wszystkimi sprawami.

Ubrano nas. Ale mundur nie miał takiej mocy, aby zmienić mnie duchowo. Również w wojsku modliłem się na językach i budowałem się. Tak, śpiewałem również na językach i we wspaniałych rymach śpiewałem potem znów po niemiecku. Nie dałem się opanować przez pruski dryl. Dusza moja znajdowała spokój w Bogu. Musiałem przejść trzy okresy rekruckie. Za każdym razem przydzielano mnie do innego rodzaju broni. Najpierw byłem w piechocie, potem w artylerii, po czym niebawem w łączności. jako radiotelegrafista. Sporo tam musiałem przeżyć. Były to przeżycia wnoszące do serca pokój Boży. Alleluja!

W trakcie ćwiczeń terenowych krzyczano raz po raz: „Powstań! Padnij! Czołgaj się!”. Trzeba to było wykonywać błyskawicznie. Bóg jednak był blisko mnie. Wiedział, że do Niego należy moje ciało. Nie szemrałem więc w swym sercu i nie buntowałem się przeciwko prowadzącym te ćwiczenia. Pewnego dnia spytał mnie najbliższy kolega, młody prawnik:

- Gerhardzie, skąd ty bierzesz w sobie ten spokój i pokój?

- Pokój Boży przewyższa przecież wszelki rozum. Daje mi go z godziny na godzinę mój Zbawiciel, Jezus Chrystus, który jest mym dobrym Pasterzem.

W ten sposób świadczyłem często o wspaniałym Imieniu Jezusa. Były również ćwiczenia w strzelaniu. Jako prawoskrzydłowy byłem pierwszy, który założył na siebie karabin. Raz trafiłem w sam środek ,,12”. Wszyscy zaszumieli i oczekiwali absolutnie powtórnej „12”, jako że drugi strzał musi właściwie wypaść jeszcze lepiej. Nie padł on nawet w obwodzie pierścieni, tylko gdzieś w tarczy, a to znaczy, że nie trafił w pierścień na tarczy celowniczej. Potem był jeszcze trzeci. Jakżeż go szukano! Nie udało się jednak znaleźć, bo wypadł poza tarczę. W gwarze żołnierskiej nazywano go „biletem”. Był to dla mnie dobry bilet do innej jednostki. W ten sposób trafiłem do artylerii, do ciężkich haubic polowych. Oznaczało to na nowo życie w stylu rekruckim:

„Zaprzodkować działo! Odprzodkować!”. A taka rura ważyła 40 cetnarów. Ale nas ośmiu wykonywało to wszystko zgodnie. Podoficer nie chciał z nami zadzierać. Tylko gdy pojawił się porucznik, wysilaliśmy się bardzo. Ten porucznik był po przeszkoleniu nazistowskim, ale nie miał nawet jeszcze 20 lat. Lubił nas poganiać. Ciągle się miało tę podłą służbę męczącą nogi. I znowu byliśmy w niej. Byłem wówczas naprawdę zmęczony i wyczerpany. Stałem więc i już nie wykonywałem jego rozkazów.

- Kruger, dlaczego stoicie?

- Panie poruczniku, pozwolę sobie zameldować, że jestem zmęczony.

- Zmęczony, zmęczony; powiedzcie, kim jesteście! Czy wiecie w ogóle, kim jesteście?

- Tak jest, panie poruczniku.

- Powiedzcie, na miłość Boską!

- Człowiekiem jestem, panie poruczniku!

Tak właśnie odpowiedziałem. Oczekiwał odpowiedzi, że żołnierzem, a wówczas porządnie by mnie pogonił. Porucznik Wabner obrócił się i pozwolił mi stać. Od owego dnia zaprzyjaźnił się ze mną. Wiedział teraz, że jesteśmy ludźmi, ludźmi stworzonymi przez Boga, a nie bezwolnym mięsem armatnim. Przy pożegnaniu, gdy odchodziłem z artylerii z powodu przeniesienia, podarował mi swój ładny futerał od książki wojskowej. Uścisnęliśmy sobie dłonie i życzył mi wszystkiego dobrego na dalszą drogę życia.

Pewnej niedzieli, kiedy przeniesiono nas już do Francji, szczególnie ciężko odczuwałem swą samotność, bo szukałem dzieci Bożych, a nie znalazłem żadnych. Ruszyłem wiejską ulicą i rozmyślałem o wszystkim ze smutkiem. Naraz zacząłem mówić na językach. W tym momencie pojawiła się wojskowa ciężarówka z napisem OKW (Komendantura) jadąca w moim kierunku. Nagle usłyszałem jak wymawiam słowa: ,,Zaprowadzę cię do OKW”. Rozejrzałem się dokoła, ale nikogo nie zobaczyłem. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że mówię w tej chwili językami. Było to Wylanie. Przesłanie Nieba dla mnie samego. Jedynie parę razy otrzymałem osobiste wylanie uzewnętrzniające się w językach. Wtedy było to po raz pierwszy. Zadawałem sobie pytanie, jak będzie z tym dalej.

I oto pewnego dnia zawołano mnie do kancelarii:

- Jakie znacie języki?

- Niemiecki i polski.

- A jak z rosyjskim?

- Też poniekąd.

- A angielski?

- Całkiem dobrze, panie poruczniku.

- No to przygotujcie się zaraz. Wymaszerujecie do Miśni! Dostałem się więc do Wojskowej Szkoły Informacyjnej OKW w Miśni. Mój Bóg i mój Dobry Pasterz ujrzał tęsknotę za Swymi dziećmi i przyprowadził mnie do tego miasta. Leżało ono na terenie społeczności ,,Elim” Drezno-Chemnitz-Lipsk. Zbory te były pozbawione swych pasterzy.

Niebawem znalazłem się w Dreźnie. Poznałem tam miłych braci starszych zboru, Kollmana i Nowaka, a poza tym wiele, wiele innych rodzin. Zaproszono mnie do domów i spędziliśmy długie godziny przed Bogiem. Niezapomnianą pozostała dla mnie przemiła rodzina Kiesslingów. Jak bardzo kochali Pana! I przeczuwali, co się ma w przyszłości zdarzyć. W tym przepięknym mieście Imię Jezusa było okropnie znieważane. Ludzie czuli się bardzo pewni siebie, bo przecież dzięki licznym dziełom sztuki, miasto to było jakby ozdobną szkatułką Niemiec. Ale również unosiły się nad nim grzechy przeciw Bogu. Pan Bóg milczał długo, lecz w końcu musiało się wypełnić to typowo saksońskie powiedzenie: ,,Boże, potęp mnie!”. W lutym 1945 przyszła najstraszliwsza kara wojny na Drezno. Według raportów amerykańskich zginęło tam wtedy 380 tysięcy ludzi, zaś raporty niemieckie mówiły o 600 tysiącach zabitych, jako że podczas owego okropnego ataku bombowego w mieście znajdowało się ponad pół miliona uciekinierów ze Wschodu. Pewien ochrzczony w Duchu pastor miał wizję w roku 1909, gdy przechodził przez most nad Łabą; ujrzał wówczas upadek Drezna.

W nauce robiłem szybkie postępy. Uczyłem się nieomal dzień i noc. Szczególnie rosyjski leżał mi na sercu. Profesorowie Uniwersytetu Lipskiego starali się usilnie, by uczyć nas języków najlepszymi metodami. Abyśmy jednak nie zamienili się ponownie w całkowitych cywilów i nie zapomnieli zupełnie szlifu wojskowego, robiono często apele. Sierżant wziął mnie szczególnie „na muszkę”. Ciągle mnie szykanował. Cierpliwość moja została wystawiona na ciężką próbę i nauczyłem się więcej modlić. Znów był apel. Karabin miałem sumiennie wyczyszczony. Ale widocznie po drodze wpadł doń jakiś pyłek. Sierżant zagrzmiał:

- Dlaczego nie oczyściliście swej broni?

- Panie sierżancie, oczyściłem ją.

Zaczął wrzeszczeć jak opętany. Mnie tymczasem ogarnął nadzwyczajny spokój. To jeszcze wzmogło jego złość. Przypadkowo przechodził obok pułkownik. Podszedł do sierżanta. Ten chciał mu złożyć meldunek, ale pułkownik zignorował to, popatrzył mu w oczy i powiedział ostro, choć spokojnie: „Zostawcie mi zaraz tego człowieka w spokoju!”. Byłem zdumiony. To był palec Boży. Sierżant zmienił się od razu, nabrał uprzejmości i starał się nawet nawiązywać ze mną rozmowy.

Na początku maja 1942 przeprowadzono u nas selekcję. Dokonywał tego inspektor z komendantury berlińskiej. Rzecz polegała na rozwiązywaniu zagadek opartych na sylabach i liczebnikach. Zobaczyłem w wyobraźni egzamin Daniela i modliłem się również w tej sprawie. Gdy spojrzałem na swe zadania, przyszła mi myśl, że wyraz kluczowy musi chyba brzmieć „egzamin na tłumacza”. Podstawiłem go i zadanie było rozwiązane. Dzięki temu pojechałem do Berlina na specjalny kurs. Ponieważ tymczasem uszkodziłem sobie staw kolanowy w trakcie ćwiczeń sportowych, nie musiałem już maszerować w szeregu, lecz mogłem przechodzić spacerkiem przez park. Miałem teraz dużo czasu, który jednak należało poświęcić dzieciom Bożym. Wkrótce odszukałem kilka osób, wśród nich również brata Marcina Gcnsichena. Wspaniałe były godziny modlitewne z nim i z jego żoną.

- Tak - powiedział żartobliwie - modlę się za całą ulicę, za całą dzielnicę, za cały Berlin, za całe Niemcy, za lud i ojczyznę, za Hitlera - i z uśmiechem dodał - również za Stalina i Churchilla. Jezus niebawem przyjdzie, a ty jako dziarski żołnierz masz o Nim świadczyć.

Niekiedy potok jego słów prawie nie ustawał. A po chwili już był na kolanach i wielbił Pana. Nasz Pan Bóg ma wielki wspaniały ogród z wieloma rozmaitymi kwiatami Bożymi, wśród których był również ten Boży człowiek. Szczególnie w pamięci pozostała mi jego radość wiary i modlitwy za innych. Może musiałem właśnie udać się do Berlina, aby go poznać bliżej.

Potem spotkała mnie jeszcze pewna niespodzianka. Od braci i sióstr usłyszałem, że do Berlina przyjechał w tajemnicy brat Gustaw Herbert Schmidt. Wkrótce odnalazłem jego kryjówkę. Gestapo znów mu deptało po piętach. Siedem miesięcy siedział w areszcie śledczym i miał za sobą głodówkę. Poważny jak zawsze, przywitał mnie ze łzami w oczach. Nie wolno mu było wiele opowiadać. Przy ewentualnym aresztowaniu mogli go przecież o to indagować. Rozmawialiśmy na temat Jezusa. Pomodliliśmy się, popatrzyliśmy sobie w oczy i pożegnaliśmy się milcząco, bo ze wzruszenia zabrakło nam słów.

Tu w Berlinie nauczyłem się milczeć. Jedno słowo za dużo, wypowiedziane bez zastanowienia mogło oznaczać nieszczęście dla mnie i dla innych. Na kurs uczęszczali inteligentni młodzi ludzie. Większość z nich nie wierzyła już w zwycięstwo Niemiec. Przyszłość widzieli ponuro. Myślę zwłaszcza o młodym Heilmannie. Pogodny chłopak. Starał się porozmawiać ze mną i poruszyć także kwestie polityczne. Bóg był mi jednak łaskawy i czuwał nade mną. Moją polityką był Jezus. Ci młodzi ludzie byli do głębi nieszczęśliwi. Było mi ich ogromnie żal. Ale niewiele mogłem im wyświadczyć. Niektórzy znaleźli śmierć w tak zwanej „czerwonej kapeli w okresie Bożego Narodzenia w 1943. A inni latem 1944.

Cieszyłem się przeto, że kurs dobiega końca. Ogarnęło mnie szczególne przygnębienie, chyba dlatego, że nie można było swobodnie rozmawiać. W lipcu 1942 odkomenderowano mnie na Wschód do sztabu wojskowego „Centrum”.

Pojechałem przez Łódź, gdzie mogłem raz jeszcze zobaczyć się z żoną i synkiem, zanim udałem się na ten Wschód, którego się obawiałem. Odwiedziłem na krótko niewielu braci i siostry, wśród nich przemiłą matkę Mittelstadt. Pocieszała mnie wspaniale na drogę. W Warszawie jednak załamałem się. Odszukałem tu brata Stanisława Krakiewicza. Było to bardzo niebezpieczne, ale Pan Bóg trzymał Swą rękę nad moim życiem. Wiedziałem, jak mało Polacy otrzymują żywności. Obładowany bagażem zapukałem do jego drzwi. Zaraz mnie poznał. Radca ministerialny! Dawniej zadbany, dobrze wyglądający mężczyzna, teraz zaś podupadły i nędzny. Nieco dalej stała jego żona. Była trochę przestraszona, bo pojawiłem się przecież w mundurze niemieckim. Ale on zaraz powiedział:

- Nic się nie bój, to jest brat Kruger z Przesieka. U jego ojca zawsze prowadziłem nabożeństwa. To nasz brat.

Podeszła także ona i pozdrowiła mnie ze łzami. Gdy wypakowałem przywiezione wiktuały, wziął Stanisław dużą pomarańczę do ręki i powiedział:

- Popatrz żono, jaki Boży dar!

Łzy pokryły jego policzki i zaczęliśmy dziękować Panu i wielbić Go, że nie zapomniał o swoich i nigdy nie przychodzi za późno.

Musiałem się bardzo śpieszyć do pociągu i mało miałem okazji zobaczenia biedy wielu dzieci. Widziałem je jednak, jak obok dworca wyciągały chude rączki prosząc o żywność. Och, te dzieci były obrazą dla Pana Boga! Koledzy stali ze mną przy oknie i niejeden rzucał coś ostatniego tym dzieciom. Również w niemieckiej armii bywali żołnierze, którzy mieli serce. Po całonocnej podróży wjechaliśmy na terytorium radzieckie. Ale na krótko przed tym zatrzymał się pociąg jeszcze w Radoszkowicach. Znałem tę miejscowość. Tu mieszkał znany szeroko „Gedeon”, brat Niedźwiecki. Chętnie bym go odwiedził, ale postój trwał tylko 10 minut. Kilku ludzi stało na przeciwległym peronie. Spytałem o niego. Odpowiedzieli, że był tu przed godziną i że go pozdrowią ode mnie. Następnego roku został rozstrzelany przez SS, które w ramach odwetu zaaresztowało wszystkich mężczyzn z tej miejscowości i co dziesiątego skazano na śmierć. Tak się o tym dowiedziałem później od braci rosyjskich.

„Mistrz jest tutaj i woła cię!”

Był piękny poranek niedzielny. Słońce świeciło wspaniale. Przygotowywałem się do wyjścia. I nagle, jakby jakiś wewnętrzny rozkaz: „Połóż teraz Biblię na stół!” Zaraz to zrobiłem. Otworzyły się drzwi. Wszedł jakiś nieznany mi żołnierz. Spojrzenie jego padło na stół. Zawahał się przez moment, a następnie podszedł do mnie i powiedział:

- Alleluja! A więc znów znalazłem jednego „Nazarejczyka”.

- Skąd jesteś?

Był to brat Thum, pastor zboru „Elim” w Lipsku.

- Mówisz po rosyjsku? - brzmiało jego następne pytanie.

- O tak, jestem tu właśnie dla Rosjan. Teraz pochwalił Pana jeszcze raz zawołaniem ,,Alleluja”, po czym poinformował mnie:

- Tu są znakomici rosyjscy bracia i siostry, prawdziwi zielonoświątkowcy! Modlą się tak jak my - wszyscy razem. Musiałbyś to chociaż raz usłyszeć. Chodź szybko ze mną! Ich spotkanie chyba się właśnie zaczęło. Ale oni nie są przecież tacy punktualni i pozostają długo razem.

Zaraz tam pośpieszyliśmy. Z daleka usłyszeliśmy już ich śpiew. Ale wydawało mi się słyszeć tylko głosy kobiet. Gdy weszliśmy, przerwali pieśń. Przywitałem ich słowami: „Mir Warn!”, czyli „Pokój Wam!”. Jest to pozdrowienie dzieci Bożych w Rosji. Z wyjątkiem jednego starego, ułomnego brata były tu tylko siostry w różnym wieku. Mężczyzn aresztowano na krótko przed wybuchem wojny i wywieziono do obozu pracy na Syberii. Tak mi tu powiedzieli. Tej niedzieli mieli też Wieczerzę Pańską. Jako brat musiałem zaraz poprowadzić spotkanie i również usłużyć przy Wieczerzy Pańskiej.

Około 3 miesięcy pozostałem w Witebsku. Wspaniałe były to godziny! Poza spotkaniami musiałem braci i siostry odszukiwać jeszcze w domach. Najweselszym przy tym był oczywiście zawsze brat Thum. Znalazł tłumacza. Później zaginął gdzieś w Rosji. Już wtedy było bardzo wielu partyzantów, my jednakże zostaliśmy od nich uchronieni. Wśród Rosjan mówiono wkrótce dokoła:

„Ci dwaj Niemcy przynoszą nam chleb”. Srożyła się bieda. Chleb robili z palonego ziarna i marchwi. Był twardy i ciężki; można było od niego umrzeć.

Potem w ciągu jednego tygodnia straciłem w Rosji swego trzeciego i czwartego brata. A do tego siostra dostała się w tryby młockarni i została ciężko poraniona. Moja żona zachorowała na zakażenie krwi. Wszystkie te Hiobowe wieści otrzymałem pocztą polową. Cztery listy - cztery nieszczęścia. Musiałem dojść do ładu nad tym ciężkim wyrokiem i zebrać myśli. Gdy to uczyniłem wyszedłem na zewnątrz, szukając jakiegoś kąta, by być sam. Biedna, biedna matka... „O Panie, pociesz ją!” - zawołałem w modlitwie. Wówczas przyszła do mego serca pewna pieśń, której nauczyłem się od brata Thuma:

Kocham Cię i będę Cię kochać,

Nawet jeśli nic kochanego nie pozostanie już dla mnie na ziemi.

Nigdy moje serce dla Ciebie nie ostygnie, o Panie,

Umierając westchnę jeszcze: kocham Ciebie!

Szef dał mi urlop okolicznościowy. Jadąc w kierunku domu, ciągle jeszcze znajdowałem się w Rosji. Pociąg mógł w każdej chwili wylecieć w powietrze. Roiło się od partyzantów. Ponieważ wszystkie przedziały były zapełnione, położyłem się w drugim wagonie za lokomotywą, aby się przespać. Nazywano je „wagonami do nieba”, bo gdy lokomotywa najeżdżała na minę, to te wagony właśnie były najpierw rozbite. Ale byłem zbyt zmęczony, aby gdzie indziej stać. Poleciłem się Panu i wkrótce zasnąłem. Przyśniło mi się wtedy, że najechaliśmy na minę. Lewe tylne koło lokomotywy zostało uszkodzone i kawałek szyny zgięty.

Naprawa trwała półtorej godziny, nikomu z urlopowiczów nic się nie stało i pojechaliśmy zdrowo dalej. I wtedy obudziła mnie ciężka eksplozja. Faktycznie, najechaliśmy właśnie na minę. Wszystko było tak, jak to dopiero co zobaczyłem we śnie. Mogłem swych towarzyszy podróży uspokoić i dzikie ich krzyki ustały. Pan Bóg zobaczył moje smutne położenie i poprzez wizję tego bliskiego nieszczęścia dał mi do zrozumienia, że jest ze mną. Odwiedziny matki i rodziny były krótkie, ale niezapomniane, nie do wyrażenia słowami. Ale przyjdzie czas, że On wszystkie łzy obetrze i już nie będzie więcej żadnego cierpienia, żadnego bólu, żadnej śmierci.

Pewien kolega, który zwykle zajmował miejsce naprzeciwko mnie i był zazwyczaj przydzielany do mojej zmiany, reagował zawsze złośliwie, kiedy widział, że czytam Biblię. Jednego dnia powiedziałem mu:

- Nie popełniaj błędu, Bóg nie pozwala, by się z Niego naśmiewano. Co człowiek posieje, to zbierze.

Po kilku dniach został zabity przez partyzantów. Niemcy znajdowały się wówczas u szczytu swej potęgi militarnej. W Afryce Rommel stał u wrót El Alamain, a na Kaukazie zatknięto flagę na Elbrusie. Okropnie naśmiewano się z Żydów. Mówiono, że wkrótce Rommel i Manstein podadzą sobie ręce w Jerozolimie.

A ten mój kolega z naprzeciwka nazwiskiem Struchalle, Niemiec sudecki, kpił sobie nader swawolnie i rzucał na Żydów słowa pełne nienawiści. Po jego śmierci miałem w czasie pracy więcej spokoju. Jednak pewnego dnia znów były szaleństwa. Anglicy ogłosili narodowy dzień modlitw i oczekiwali obecnie więcej pomocy od Pana Boga. Nasi oficerowie przeklinali teraz bluźnierczo. Wstrząsnęło mną. Schowałem się za parawan, by się pomodlić. Wówczas odezwało się we mnie: „Przeczytaj Księgę Estery!” Uczyniłem to zaraz i nie troszczyłem się o służbę. Inni spędzali ją właśnie na piciu i wrzaskach. Jeszcze dwa lata i załamanie na Wschodzie będzie faktem! Niemiecki wódz Wehrmachtu zawiśnie! Tak widziałem to w przyszłości, według wizji jesienią 1938, a teraz przy czytaniu Księgi Estery. Poczułem duże przygnębienie. Najchętniej bym wyrzucił precz karabin. Ale gdy modliłem się i zanosiłem do Pana położenie całego mego narodu, mówił mi Bóg, że mam wytrwać i pełnić służbę, jaką On dotąd mi wskazał i również nadal będzie ukazywać. Poddałem się Mu jeszcze gorliwiej, aby nadal słyszeć Jego głos.

„Powiedzcie mi, proszę, gdzie są tu ludzie, którzy nie palą, nie piją, nie przeklinają, lecz śpiewają i modlą się”. Tak spytałem w Smoleńsku, do którego zostałem przeniesiony, a który był obsadzony przez Niemców i już miał tymczasowy zarząd miasta.

- Tak, niech pan pójdzie na ulicę Zapolnaja pod nr 28. Tam mieszka ich starszy brat Sidorenko.

Jeszcze tego samego dnia byłem u niego. Miły, starszy brat z typową rosyjską brodą. Powiedziałem tylko: „Slava Gospodu”! a już objął mnie i zaczął chwalić Pana. Spotkania odbywały się na przedmieściu Jamszczyna. Błyskawicznie rozniosło się dokoła:

„Pewien Niemiec głosi kazanie po rosyjsku”. O, jak wielu zebrało się wówczas w ciasnym pomieszczeniu! Raz policzyłem około dwustu ludzi na 50 m2. Wyniesiono ławy, krzesła i nawet stół, aby było więcej miejsca. Ciasno ściśnięci stali i ze łzami słuchali Słowa Bożego. Co pewien czas słyszało się „Slava Gospodu!” („Chwała Panu!), zduszone w połowie przez płacz lub szeptem wypowiedziane imię Jezusa. Niezapomniane pozostają mi owe godziny. I choć już od tego czasu upłynęło 26 lat, mam je nadal wyraźnie przed oczyma.

Na owym spotkaniu zwróciłem zwłaszcza uwagę na pewną kobietę z dzieckiem na ręku. Zważała na każde słowo. Czasami szlochała, a potem twarz jej znów się rozpromieniała. Tak stała przez 4 godziny. Nabożeństwo tyle zwykle trwało. Spytałem ją później, skąd przybyła. Wymieniła miejscowość oddaloną o 40 km. Poszła nocą o godzinie drugiej, a już tego samego dnia musiała wrócić, by następnego ranka pójść do pracy w jednostce niemieckiej. Aby więc uczestniczyć w spotkaniu, przemierzyła łącznie 80 km i stała tu jeszcze 4 godziny, czyli że około 20 godzin była nieprzerwanie na nogach. Oto głód Bożego Słowa i spotkania się z braćmi i siostrami.

Właśnie wzajemne przebywanie ze sobą było bardzo pielęgnowane przez rosyjskich braci i siostry. Mówiła o tym jedna z ich ulubionych pieśni, pod krótkim tytułem „Dorogije minuty”. Oto jej fragment, w przybliżeniu:

Jakże drogie minuty darował nam Pan Bóg.

Widzieliśmy siostry i braci,

Obiecał Jezus, że z nami teraz będzie,

Jemu oddajemy teraz swe serce.

W Smoleńsku poznałem też kochanego brata Christiana L. Był podoficerem w wielkiej piekarni wojskowej. Dzięki jego życzliwości mogli również ci biedni bracia i siostry zaopatrywać się w chleb. Ten drogi mi Christian nie był jeszcze ochrzczony. Jego również poprowadziło Słowo Prawdy i poprosił mnie o chrzest. Pewnego pięknego poranka niedzielnego poszliśmy do Dniepru. Tam przyjął chrzest i tam wkrótce znalazł miejsce swego wiecznego spoczynku. Miałem jeszcze wiele wspaniałych przeżyć.

Pewnego dnia musiałem zameldować się u szefa.

- Kruger, co robicie w wolnym czasie?

- Odwiedzam Rosjan.

Domyślałem się już, że ktoś na mnie doniósł.

- A co u nich robicie?

- Opowiadam im o pokoju, jaki Jezus wnosi do serca.

- Bardzo dobrze, ale nie chodźcie już więcej do domu Rosjan. Możecie nas wszystkich narazić.

Co teraz robić? Poszedłem znów na ulicę Zapolnaja do brata Sidorenko i powiedziałem mu, że nie będę już mógł do tych domów wstępować. Ale niech on zbiera braci i siostry w domu i wokół niego, to ja stanę przy płocie i będę im przekazywał Słowo Boże. I tak się też działo. Po kilku tygodniach przyłapano mnie ponownie na tym i znów była na mnie skarga. Stanąłem przed szefem.

- No, znowu musiałem was wezwać i myślę, że wiecie dlaczego.

- Właściwie niezupełnie, panie inspektorze.

- Jakżeż nie? Byliście przecież znów w domach u Rosjan i przemawialiście do wielu ludzi!

- Tak jest, zgadza się, że przemawiałem do wielu ludzi, ale wcale już do ich domu nie wchodziłem.

- Jak żeście to więc robili?

- Poszedłem - jak mówi Biblia - aż do ogrodzenia, a Rosjanie byli za nim. Wtedy oczywiście wygłosiłem im kazanie.

Wtedy mój inspektor B. roześmiał się i powiedział:

- Wobec tego mianuję was kaznodzieją na pustyni, zamiast nad Dnieprem. Ale teraz wygłoście kazanie również nam! Od tej pory koledzy nazywali mnie „kaznodzieją znad Dniepru”. I jeszcze dziś, gdy spotkam się z kimś z owej jednostki, nadal mnie tak nazywa.

Czy mogę zrobić pewien przeskok w czasie? To było latem roku 1957. Znajdowałem się w amerykańskim mieście Portland, w stanie Oregon. Po drodze zatrzymałem się na zlocie obozowym Apostolic Faith Mission. Gdyśmy się już rozchodzili, usłyszałem nagle: „Ej, kaznodziejo pustynny znad Dniepru, skąd żeś się tu wziął?” Był to kolega z mojej jednostki, który w międzyczasie stał się wierzący. Również razem z mym szefem mogłem po wojnie uklęknąć wspólnie podczas pewnych odwiedzin w Wiesbaden.

Jesienią 1943 zaczęli Rosjanie bombardować miasta na tyłach, chociaż były to ich własne miejscowości. Ataki te okazały się wprawdzie nie tak bardzo niszczycielskie, ale trochę szkód narobiły. Niemało cywilów i żołnierzy zginęło wówczas pod bombami. Mieszkałem na 4 piętrze dużego bloku. Znów zawyły syreny. I już były nad nami bombowce. Spadały bomby. Sąsiedni dom został trafiony i rozwalony. Wczesnym rankiem zobaczyłem oderwaną cienką rękę kobiecą. Zabolało mnie to bardziej niż wielu zabitych, jakich dane mi było ujrzeć w ciągu wojny. Tylko jedna ręka kobieca..

Kilka dni później bomby trafiły w kwaterę naszej jednostki. Było to około północy. Miałem służbę z kolegą. Ponieważ niewiele było do roboty, smażyliśmy sobie ziemniaki. Były już prawie dobrze przyrumienione, gdy znów spadły bomby. Rosjanie nadlecieli tak szybko, że syreny nie zdążyły nas uprzedzić. Okropne, taki nieoczekiwany nalot! Było paru zabitych. Wszystko ogarnęły ciemności. Wreszcie kolega znalazł latarkę kieszonkową. Zaświecił. I oto z jego ust wyszła skarga: „Tak się cieszyłem na pieczone ziemniaki, a teraz wszystko...” - i zaklął. Taki oto jest człowiek. Zabici - no, cóż, byli przecież zabici - oni powinni przecież zrobić większe wrażenie niż spalone kartofle.

Cofający front zbliżał się. Wielu kolegów, którzy dotąd w grupie wojskowej mieli dobry humor, stali się nerwowi. Niektórych przeniesiono na wypoczynek, inni otrzymali wcześniejszy urlop, ale można było zauważyć lęk przed okropnością, która nadchodzi. W Smoleńsku dowiedziałem się również o hermetycznej ciężarówce, w której gazowano miejscowych Żydów. Zaufany kolega zaprowadził mnie ukradkiem do dawnego budynku NKWD, gdzie obecnie znajdowała się SS i pokazał to z oddali. „Co nas za to teraz czeka?” - spytał mnie bezradnie. Inny drogi kolega, niejaki Stossel z Turyngii, mówił całkiem otwarcie o upadku Niemiec. I przepowiedział, jak to będzie, gdy Rosjanie wejdą do Niemiec. „Oddadzą nam wet za wet” - podsumował swe przewidywania pełne lęku. Trzymaliśmy się razem i o ile wiem, nikt nikogo do końca nie zdradził. Często starałem się przekazywać takim kolegom Słowo Boże. „Tak - odpowiadali - Biblia jest prawdziwa, ale jest ona sądem nad nami”.

Pewnej nocy miałem wizję. Ujrzałem pole żniwne rozciągające się od Hiszpanii aż po Japonię. W Hiszpanii przyłożył jakiś człowiek kosę i kosił aż po drugi kraniec. Gdy się temu przyglądałem, spostrzegłem ze zgrozą, że ów człowiek nie kosi trawy ani zboża, lecz ludzi. Spytałem: „O Boże, gdzie są jednak Twoje dzieci?”. Ujrzałem wówczas jak ze wszystkich krańców skoszonego pola podnoszą się białe postacie. Przybywały wspólnie na środek, chwytały się ze ręce i śpiewały. Wiedziałem, co się stanie i jak się to stanie. W Hiszpanii zaczęło się mordowanie i pójdzie ono aż po Japonię. Również dzieci Boże przy tym ucierpią i nie będą oszczędzone. Ale wierzących czeka wspaniałe zmartwychwstanie. Rosyjscy bracia i siostry nie wierzyli w odwrót naszych wojsk. Wtedy opowiedziałem im o tej wizji i napomniałem, aby byli wierni Panu aż do śmierci. Wówczas uwierzyli w to. Padliśmy sobie jeszcze raz w ramiona, aby zobaczyć się u Pana.

Nastąpił odwrót aż prawie pod Mińsk, gdzie założono kwaterę główną. Musiałem tu pomagać przy urządzaniu kwater. Dostałem w tym celu rosyjskich jeńców. Wkrótce zżyliśmy się wzajemnie. Dzieliliśmy się jedzeniem. Dowiedziałem się od nich o jeńcach, którzy w obozie w Mińsku zmarli z głodu i od chorób. Władze niemieckie podawały liczbę około 40 tysięcy, oni jednak twierdzili, że było 69 tysięcy. Lękałem się przyszłości. Jak to będzie wkrótce z jeńcami niemieckimi? Wielu tym rosyjskim jeńcom mówiłem o Jezusie. Niektórzy nie rozumieli tego, inni potwierdzali. A jeszcze inni powiedzieli mi, że znają w Rosji dużo takich ludzi, którzy mówią właśnie w ten sposób, jak ja, ale że w większości wtrącono ich do więzienia lub nocą wywieziono. I wtedy mówili do siebie z żalem: „A byli to zawsze dobrzy ludzie, którzy troszczyli się o swe żony i dzieci.”

Utworzyłem również organizację zajmującą się paczkami. Od kolegów nie mających krewnych wyprosiłem talony na paczki i wysłałem bratu B. Gotze do Łodzi. On przysłał mi Biblie i śpiewniki. W ten sposób zbory w Smoleńsku i w Mińsku zostały zaopatrzone w Pismo Święte. Oczywiście, ci ofiarni koledzy otrzymali ode mnie ciasto, pieczywo lub inne rzeczy, jakie mi żona przysłała. Dzięki łasce Bożej nigdy te paczuszki nie były otwierane przez pocztę polową. Ręka Pana czuwała nad tym.

Gdy tylko przybyłem do Mińska, odczułem potrzebę, by odszukać tu braci i siostry. Przy jednej z ulic zobaczyłem niski domek, a w nim sześcioro dzieci, małych i większych. Powitałem je cukierkami. Nabrały zaufania i zaprosiły mnie do mieszkania. W rozmowie dowiedziałem się, że są to dzieci dawnego przełożonego zboru w Mińsku. Ich ojca zabrano nagle na krótko przed wybuchem wojny i już nie wrócił. Matka musiała potem ciężko harować i wkrótce zmarła. I tak oto te dzieci rosły same w swej biedzie. Pan Bóg pozwolił mi je znaleźć. Potrzebowały rychłej pomocy. I teraz stałem się ich niemieckim wujkiem od chleba. Brat Christian z piekarni wojskowej też niebawem przyjechał do Mińska i dzięki temu dostawały te dzieci w niedzielę nawet biały chleb i ciasto.

Zbór w Mińsku odwiedziło już kilku niemieckich żołnierzy, jako bracia. Liczył on ponad 100 członków. Tu przeżyłem nawrócenie pewnego studenta z Moskwy. Niemcy zajęli Mińsk tak szybko, że człowiek ten nie mógł już wrócić po wakacjach do Moskwy. Pewnej niedzieli przyszedł do naszego zgromadzenia. Mówiłem o odpuszczeniu grzechów i chciałem kazanie zakończyć. A wtedy ten młody człowiek padł na kolana, podniósł ręce i zawołał do Boga o przebaczenie swych grzechów. W modlitwie powiedział, że takich słów o życiu wiecznym jeszcze nie słyszał i że chciałby się nimi nasycić. Raz po raz prosił Pana Boga o oczyszczenie serca, aż przeniknęła go potężna radość.

22 czerwca odbył się wspaniały chrzest ponad 50 osób w rzece Świsłoczy. A potem trzeba było jechać dalej. Aż nadeszła katastrofa. Niemieckie uderzenie pod Bobrujskiem przy użyciu IX Armii nie udało się, bo została ona nieomal rozgromiona. A IV Armia, która miała pośpieszyć na pomoc, pozostała bez dowódcy i bez szefa sztabu. On był z ludźmi „20 lipca”, którzy znajdowali się właśnie w Berlinie przy zaplanowanym zamachu albo byli już bez wyroku rozstrzelani na ulicy Bendlera. Po tym kilku generałów III Armii - czyli tzw. armii krycia frontu - popełniło samobójstwo. Rzucone szybko oddziały SS nie były już w stanie zamknąć tak wielkiej wyrwy we froncie. Nastąpił całkowicie chaotyczny odwrót. Również nasza dalsza jazda została zatrzymana w lasach pod Stołpcami przez partyzantów oraz czołówki rosyjskich czołgów. Udało nam się z biedą wysadzić w powietrze poszczególne ważne wagony i uciec. Ale dokąd, w którym kierunku? Byliśmy otoczeni. Nadeszła jasna noc księżycowa. Uznaliśmy jedynie, że można wystawić wartę. Wyszedłem z kolegą (nazwiskiem Matthaus) na leśne wzgórze. Przed nami ukazały się jakieś trzy postacie. Nie można już było ich wyminąć. Rozpoznałem, że to cywile, mężczyzna i dwie kobiety.

- Co robicie tu nocą?

- Och, modliliśmy się, drogi panie odpowiedzieli bojaźliwie.

- Czy chociaż modliliście się szczerze?

- O tak, modliliśmy się.

- No, to będziemy się modlić dalej.

I zacząłem wielbić wspaniałego Zbawcę za to spotkanie. Tak, „Ty przygotowujesz mi stół w obliczu mych nieprzyjaciół”. Był to brat i siostry ze zboru w Stołpcach, po tej stronie granicy rosyjskiej, gdyż Stołpce były graniczną stacją kolejową. Sprzed wojny znali oni również brata Artura Bergholza. Ich dom znajdował się na zboczu tego wzgórza. Poszedłem do nich tam razem z kolegą. Pomodliliśmy się jeszcze raz, rozważyliśmy fragment Słowa Bożego i musieliśmy się też posilić. Potem pożegnaliśmy się, wiedząc, że tam, w wieczności zobaczymy się ponownie. Zgodnie z wewnętrznym poprowadzeniem wybrałem określony kierunek. Wkrótce spotkaliśmy więcej żołnierzy. Wczesnym rankiem odkrył nas pewien samolot i pokazał nam najlepszą drogę.

W połowie lipca przybyliśmy do Warszawy, gdzie najpierw zebraliśmy się. Mając parę godzin wolnego, mogłem znów się wybrać do brata Stanisława Krakiewicza. Chcąc być ostrożnym zostawiłem broń i zawierzyłem się Panu Bogu. Gdy brat Stanisław zobaczył mnie bez broni, wykrzyknął radośnie:

- Tak jest słusznie! Teraz chroni cię Bóg, bo inaczej ludzie z podziemia zaatakowaliby cię samego, rozbroili i może zabili. Nie wiedzą przecież, kim jesteś.

Nie orientowałem się, na jakie niebezpieczeństwo się narażałem. Ale Pan Bóg trzymał swą rękę nade mną. W niedzielę rano służyłem jeszcze w ich zgromadzeniu. Drżeli o moje życie, bo lada dzień miało wybuchnąć powstanie, prowadzone przez armię liczącą ponad 100 tysięcy bojowników. Jedna z wiernych sióstr ostrzegała mnie bardzo, abym jak najszybciej opuścił Warszawę.

Również nasze „kochane” kierownictwo zwąchało wreszcie pismo nosem.

I już byliśmy w drodze na Prusy Wschodnie, gdzie zorganizowaliśmy sobie zakwaterowanie w Ortelsburgu. Aż do końca listopada, czyli całe trzy miesiące mogłem sobie tu odpocząć u kochanych braci i sióstr - Pawlitzkich i Gallmeister. Pomagałem staremu ojcu Pawlitzkiemu w służbie kaznodziejskiej i przeżyłem niejedno błogosławieństwo.

Z końcem listopada przeniesiono mnie na front zachodni, ponieważ mówiłem również po angielsku. Przebąkiwano o wielkiej ofensywie niemieckiej, ale to miała być już ostatnia konwulsja piekielnej bestii. Mój szef, który był mi tak bardzo życzliwy, załatwił jeszcze jeden urlop i dzięki temu mogłem znów zobaczyć Łódź, gdzie pobyłem trzy tygodnie. Wydawało mi się to czymś prawie niewiarygodnym. Boże prowadzenie! Oprócz żony i dzieci mogłem jeszcze raz zobaczyć się ze wszystkim drogimi braćmi i siostrami. Każdego prawie wieczoru spotykaliśmy się gdzie indziej, gdyż prawdziwi zielonoświątkowcy gromadzili się tu i tam w domach, mimo przyłączenia do baptystów. I wielu wówczas otrzymało chrzest w Duchu.

A potem przyszło pożegnanie. Stałem oparty o regał biurka. Nagle ukazał mi się przed oczyma Psalm 32, werset 8: „Umocnię moje spojrzenie na tobie” itd. Powiedziałem:

- Erwino, zobaczymy się ponownie, ale nie w Łodzi. Sąd Boży przyjdzie na to miasto i na całe Niemcy. Niewymowną, karę będzie musiał wycierpieć nasz lud.

Poleciliśmy się Łasce Bożej. Jeszcze jedno spojrzenie na żonę i dzieci. Już nie mogłem się odwrócić - ból był zbyt wielki.

A następnie długa jazda. Ciągły widok zburzonych miast i wiosek, piekielny akompaniament raz po raz wyjących syren. Wszystko to kładło się porażająco na ducha. Nikt prawie się nie odzywał. Wiedzieliśmy, że również ta nowa ofensywa zachodnia obróci się w jeszcze większą ruinę.

W przepięknym Wermelskirchen zgłosiłem się w nowym miejscu służbowym. Była to właściwie ta sama służba, ale w języku angielskim. Miałem więc znów dosyć czasu. Wkrótce nawiązałem kontakt ze zborami (darbystów i baptystów), które istnieją do dnia dzisiejszego. Było wiele nalotów. Raz, podczas takiego ataku straciliśmy 35 ludzi. W czasie nalotów odwiedzałem rodziny wierzących, pocieszałem Słowem Bożym i modliłem się z nimi. Nikt już nie znał granic między wyznaniami. Każdy mógł być następną ofiarą. Potem jeszcze raz mnie przeniesiono, mianowicie do Holandii - do HKL. Miałem wypełnić zadanie specjalne. Tylko 10 dni pobyłem w HKL, po czym znów mnie przeniesiono. Ale dwa przeżycia zapisały się głęboko w mym sercu. Było to w Utrechcie. Stanąłem na rynku. Pewna młoda, ale bardzo wybiedzona, nędznie wyglądająca kobieta z dwojgiem czy trojgiem dzieci podeszła do wozu i poprosiła z płaczem o chleb. Dałem jej wszystko, co miałem. Ale stała nadal. Powiedziałem, by podziękowała Panu Bogu i poszła.

- Nie pójdzie pan ze mną?

Zrozumiałem i pokazałem jej prawą rękę z obrączką, podniosłem do góry i powiedziałem:

- Pan Bóg przecież nadal żyje!

Oczy jej wypełniły się łzami, a na zmęczonej twarzy ukazał się promienny uśmiech. Jakże szczęśliwa była w tym momencie ta młoda matka! Nie potrzebowała dziękować przez oddanie siebie. Teraz wiedziałem również, dlaczego ten lud tak blisko z nami spokrewniony tak nas znienawidził. A niektórzy jeszcze dziś nienawidzą. Nie można im brać tego za złe. Teraz zbierałem chleb u wojaków, żywiłem się sam skórkami wyrzucanymi przez żołnierzy i odwiedzałem wiele rodzin, by biedę łagodzić. Aż pewnego dnia pewien świeżo przybyły student, pogroził mi obozem w Dachau. Ale również na Zachodzie klęska stała przed drzwiami. Dostałem jeszcze dowód specjalny i mogłem udać się w okolice Flensburga, gdzie znajdowała się właśnie moja placówka służbowa. 27 maja 1945, zaledwie trzy tygodnie po kapitulacji, ogłoszono nam internowanie. Bodajże 16 czerwca przybyłem do obozu w Tellingstedt. Na czwarty lub piąty dzień przesłuchiwano mnie. Niszczenie książeczek uposażenia (żołdu) było przecież znanym ostatnim czynem „sławnego” Wehrmahtu, przed pójściem do obozu jenieckiego. Podoficer śledczy pytał mnie poprawną niemczyzną, jaką służbę spełniałem w armii. Odpowiedziałem mu, patrząc w oczy:

- A service in the signal troops (służbę w jednostce łączności).

- Gdzie nauczył się pan angielskiego?

- W amerykańsko-angielskiej Szkole Biblijnej w Gdańsku.

- Wobec tego jest pan wolny!

Popatrzyłem na niego z wdzięcznością, a on mnie zrozumiał. Tak, byłem rzeczywiście wolny; wolny dla niemieckiego ludu, który otrzymał od Boga jeszcze jedną łaskawą pauzę na oddech przed ostatnim przesłuchaniem, które przyjdzie na cały świat. Było dla mnie jasne, że łaskawy dar Boży polegał na tym, iż wojnę przegraliśmy. Inaczej nie mielibyśmy już czasu na zastanowienie się. Trzeba więc teraz wykorzystać tę pauzę na oddech.