Węże i trucizna |
Autor: Edward Czajko | |||
czwartek, 27 stycznia 2011 00:00 | |||
„A takie znaki będą towarzyszyły tym, którzy uwierzyli: […] węże brać będą, a choćby coś trującego wypili, nie zaszkodzi im” (Mk 16,17 - 18). Następujące względy przemawiają za tym, by w serii artykułów poświęconych duchowym darom łaski zająć się tymi dwoma zagadnieniami: braniem węży do rąk i piciem czegoś, co zawiera truciznę. Po pierwsze, znajdujemy je obok kilku innych znaków, a mianowicie wyganiania demonów, mówienia nowymi językami, wkładania rąk na chorych ku uzdrowieniu. Po drugie, występują one w tzw. dłuższym zakończeniu Ewangelii Marka, które – choć niepierwotne – jednakże jest kanoniczne. O czym mówi to Słowo? Czy o tym, że ci, którzy uwierzyli, mają być wybitnymi zaklinaczami węży? Albo też ludźmi hodującymi węże w swoich mieszkaniach, a gdy zostaną pokąsani, nie zaszkodzi to im, jak pewnej młodej kobiecie, która wyznała w naszej telewizji, że wskutek wężowych pokąsań jej krew nie nadaje się do transfuzji, bo jest zatruta? Niektórym chrześcijanom wydawało się i do dziś się wydaje, że właśnie taki jest sens tych słów, z tym, że praktyka ta miałaby jakoby odbywać się w ramach spotkań kultowych. Przykłady tego znajdujemy – czytamy w charyzmatycznej encyklopedii – w kręgach związanych z Madame Guyon w XVII wieku, wśród francuskich kamizardów na początku XVIII wieku oraz wśród tzw. konwulsjonistów w tym samym stuleciu. W szeroko pojmowanym ruchu zielonoświątkowym praktykę brania do rąk węży zapoczątkował George Went Hensley, jednakże i wówczas, i dziś stanowi ona jego bardzo wąski margines. W 1910 roku człowiek ten przeżył zielonoświątkowy chrzest Duchem Świętym w zborze należącym do jednej z większych denominacji zielonoświątkowych w Ameryce – Kościoła Bożego (Church of God) z siedzibą w Cleveland, w stanie Tennessee. Wkrótce zainteresował się bardzo tekstem biblijnym z Mk 16,18. W czasie modlitwy na Górze White Oak powiedział Bogu, by umożliwił mu znalezienie jakiegoś węża i jeśli to jest Jego wolą, trzymanie go w ręku. Znalazł grzechotnika, którego wziął do ręki. Uczynił to także podczas najbliższego nabożeństwa. W rezultacie wprowadził tę praktykę – brania węży do ręki – do lokalnej wspólnoty Kościoła Bożego za aprobatą, co dziwne, jego przywódcy, A. J. Tomlinsona. Wywołało to jednak w obrębie tej denominacji problemy, które skłoniły A. J. Tomlinsona do stwierdzenia w dorocznym sprawozdaniu w 1917 r., że branie węży i ognia jest do przyjęcia, ale „pod pewnymi warunkami”, i że te doświadczenia nie są „testem zbawienia”. Tymczasem siostrzana denominacja, która traciła wówczas członków właśnie na rzecz Kościoła Bożego, a mianowicie Zielonoświątkowy Kościół Świętości (Pentecostal Holiness Church) jednoznacznie potępiła te praktyki jako wyraz fanatyzmu. Należy zaznaczyć, że już w 1922 r. G. W. Hensley przestał być członkiem Kościoła Bożego. Branie węży polegało na okręcaniu nimi szyi, wkładaniu ich za koszulę, ocieraniu nimi twarzy, chodzeniu po nich boso, a następnie rzucaniu nimi w kogoś spośród uczestników nabożeństwa. Ludzie uprawiający branie węży byli zaangażowani również w inne praktyki niebezpieczne dla życia, takie jak picie trucizny i trzymanie w rękach płonących przedmiotów. Strychnina lub inne trujące napoje są zwykle rozcieńczane, ale mimo to są one śmiertelne. Większość tych, którzy angażują się w te praktyki, to mężczyźni. W latach trzydziestych ubiegłego stulecia rozpowszechniły się one dość szeroko w niektórych stanach Ameryki: Kentucky, Georgii, Wirginii, Tennessee, Północnej Karolinie i Alabamie. Gdy w wyniku pokąsania następowała śmierć, tłumaczono ją brakiem namaszczenia lub wolą Bożą. Mimo potępienia tych praktyk przez wszystkich prawowiernych chrześcijan, w tym przez ustabilizowane denominacje zielonoświątkowe, a także wbrew prawu państwowemu, które ich zabrania, mają one miejsce w naszych czasach. Liczba ich zwolenników nie jest wielka i wywodzą się oni raczej z niższych szczebli drabiny społecznej. Geograficznie zaś praktyki te są ograniczone do Appalachów, bliżej wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Cóż my na to? Po pierwsze, należy zaznaczyć, że praktyki szkodliwe dla zdrowia i niebezpieczne dla życia nie są czymś odosobnionym czy wyjątkowym wśród chrześcijan. Wystarczy wymienić choćby umartwienia, jakim poddawali się Szymon Słupnik (ok. 390 - 459), wielka mistyczka średniowiecza Katarzyna z Sieny (1347 - 1380) czy niektórzy świątobliwi mężowie rosyjskiego prawosławia. Po drugie, jestem przekonany, że w przytoczonym jako motto tego artykułu tzw. dłuższym zakończeniu Ewangelii Marka nie ma wcale mowy o praktyce, którą wprowadził George W. Hensley. Odnosi się ona raczej do tego, o czym pisze jeden z naszych duchownych: "Jeden z braci pracował w lesie. Pewnego razu podkładał łańcuch pod drzewo, a tam było żmijowisko. Wsadził rękę prosto w kłąb żmij. Został wiele razy ukąszony. Szef przyjechał samochodem i zaczął mdleć: "Co to będzie, pracownik mi umrze na wyrębie!" […] Nigdzie w pobliżu nie było pogotowia. Tam były tylko małe wioski. Ten pracownik mówi: "Zawieź mnie do wsi takiej i takiej, tam moja mama mieszka". A szef pyta go: "A twoja mama zna się na ugryzieniach żmij?". "Ona się zna, wieź mnie tam, zanim zemdleję!". Przyjechali do maleńkiej wsi, zatrzymali się przed małą chałupką. Staruszka wyszła. Szef mówi: "Oto pani syn. Żmija go ugryzła, już mdleje, majaczy mi w samochodzie. Staruszka mówi: "Wprowadź go pan do domu". On go wprowadził i posadził. "Pani zna się na ugryzieniach?" Ona mówi: "Ja się nie znam". "On tu kazał się przywieźć«. »Spokojnie, niech pan siada". Staruszka położyła ręce na rękach swego syna i powiedziała: „Ojcze, zostaw mi mojego chłopca. Ja Cię proszę przez rany i sińce Jezusa Chrystusa”. Robotnik otworzył oczy i wstał. A dyrektor patrzy zadziwiony. Staruszka może i czytać nie umiała, ale posiadała mądrość przewyższającą wszystkie apteki świata. Sińce i rany mojego Pana…" (Mirosław Kulec, w: "Obserwator", kwartalnik Kościoła Chrześcijan Wiary Ewangelicznej w Kielcach, nr 4/2002, s. 19). Niestety, świadectwo to nie podaje żadnych bliższych szczegółów o miejscu i czasie tego wypadku. W rodzinie nieżyjącej już siostry Józefy Michałowskiej z Warszawy zachowała się pamięć innego zdarzenia. Miało ono miejsce w okresie międzywojennym na południowych Kresach Rzeczypospolitej. W jednej z miejscowości ogarniętych wówczas duchowym przebudzeniem mieszkała kobieta praktykująca czary. Powszechnie się jej bano, ponieważ bez skrupułów szkodziła ludziom i zwierzętom. Szczególnie nękała tych, którzy w wyniku fali przebudzenia uwierzyli w Boga. Jej nienawiść budziła zwłaszcza siostra Melania, która jako jedyna miała odwagę przeciwstawiać się jej otwarcie. Nie mogąc różnymi magicznymi sposobami sprowadzić na nią nieszczęścia, wiedźma zaprosiła ją kiedyś do swego domu. Siostra Melania – która opowiedziała tę historię przy okazji jednego z pobytów w Warszawie, gdzie przyjeżdżała w związku z toczącym się postępowaniem spadkowym i zatrzymywała się wówczas u wspomnianej wierzącej rodziny – zdecydowała się tam pójść. Wiedziała, że może spodziewać się najgorszego, wierzyła jednak Bogu i odważnie składała o Nim świadectwo. Kiedy rozmawiały, wiedźma podała jej naczynie z jakimś płynem. Siostra Melania, pamiętając słowa ewangelii, pomodliła się w duchu, mówiąc Bogu, że jeśli to jest trucizna, On może ją ochronić. W tej samej chwili dno odpadło i płyn się wylał. Czarownica przeraziła się w sposób widoczny: Ten, którego wyznaje siostra Melania, okazał się potężniejszy… Od tej pory przestała nękać nie tylko Melanię i jej dom, ale też pozostałych wierzących. Wracając zaś do sprawy węży, mamy też opowieść o najwyższej wiarygodności. W Dziejach Apostolskich czytamy: "A gdy wyszliśmy cało [z katastrofy statku – przyp. aut.], dowiedzieliśmy się wtedy, że wyspa ta nazywa się Malta. Tubylcy zaś okazali nam niezwykłą życzliwość; rozpaliwszy bowiem ognisko, zajęli się nami wszystkimi, bo deszcz zaczął padać i było zimno. A gdy Paweł zgarnął kupę chrustu i nakładał ją na ogień, wypełzła od gorąca żmija i uczepiła się jego ręki. Gdy zaś tubylcy ujrzeli zwisającego gada u jego ręki, mówili między sobą: Człowiek ten jest zapewne mordercą, bo chociaż wyszedł cało z morza, sprawiedliwość boska żyć mu nie pozwoliła. Lecz on strząsnął gada w ogień i nie doznał nic złego. Oni zaś oczekiwali, że spuchnie lub zaraz trupem padnie. A gdy długo czekali i widzieli, że nic nadzwyczajnego z nim się nie dzieje, zmienili zdanie i mówili, że jest bogiem" (Dz 28,1-6). Wygląda zatem na to, że autor końcowych wierszy Ewangelii Marka był świadkiem takich wydarzeń w życiu niektórych chrześcijan. I dał wyraz temu, że czasem – dzięki takiemu przebłyskowi Ducha – ukąszenie przez węża albo wypicie trucizny podstępnie podanej uczniowi Pańskiemu nie zaszkodzi mu. Autor nie miał na myśli hodowania węży w domu ani przynoszenia ich na nabożeństwo, by przekazywanie ich z rąk do rąk było częścią składową tegoż nabożeństwa. Miejscem dla węży jest ich naturalne środowisko. Podobnie jak dla psów, szczególnie dużych psów, nie miejsce na ósmym czy dziesiątym piętrze wielkomiejskiego bloku, gdyż – jak mówi Pismo (Ap 22,15) – "psy będą na zewnątrz"… Post Scriptum Już po przekazaniu powyższego artykułu do redakcji otrzymałem od pastora Józefa Duchniaka z Brzeżawy egzemplarz czasopisma wydawanego w Kanadzie w języku ukraińskim, pt. „Evangelska Vistka” (z 7 grudnia 1997 r.). Znalazłem tam świadectwo mówiące o tym, że to, co miało miejsce na Malcie, może powtórzyć się – jeśli Bóg zechce – również w naszych czasach. Zdarzenie to jest związane z osobą prezbitera Łukasza Stolarczuka, pierwszego przełożonego zielonoświątkowego zboru w Podryżu pod Kowlem w okresie międzywojennym. Łukasz Stolarczuk – mówi świadek wielkiego przebudzenia duchowego na tych terenach – był człowiekiem bogato wyposażonym w dary duchowe. Oto opis zdarzenia:"Odbywały się sianokosy. W pracy uczestniczyli wierzący, niewierzący i prawosławni. Nagle z siana wypełzła żmija. Jedna z niewierzących kobiet podeszła do Łukasza Stolarczuka i powiedziała: "Słyszałam, jak mówiłeś w kazaniu, że węże brać będą i im to nie zaszkodzi". Inni przyłączyli się do niej. A niektórzy nawet powiedzieli, że zostaną wierzącymi, jeśli Stolarczuk weźmie do rąk gada, a ten go nie ukąsi. Poznawszy wolę Bożą, Łukasz Stolarczuk wziął żmiję do ręki, a ona – ku zdziwieniu obecnych – leżała spokojnie na jego dłoniach. Niewierzący świadkowie tego zdarzenia nawrócili się, stali się pokornymi chrześcijanami i przyłączyli się do miejscowego zboru świętej Pięćdziesiątnicy". Pan okazał łaskę, choć może się wydawać, że nastąpiło tutaj "kuszenie Pana, Boga twego" (por. Łk 4,12).
|