Siła miłości Drukuj Email
Autor: Donata Maliszak   
niedziela, 28 kwietnia 2013 19:42

Siedzą na ławce w pobliżu fontanny zrobionej z wielkiej śruby okrętowej. Mąż i żona. Dookoła fontanny biega trzyletni chłopiec i śmieje się głośno, gdy powiew wiatru obsypuje go drobnymi kropelkami wody.

On patrzy na malucha z lekkim uśmiechem pod siwymi wąsami. Ona spogląda przed siebie, jednak zdaje się nie widzieć tego, co się wokół niej dzieje.

Trzymają się za ręce. Właściwie to on ją trzyma. Ściska mocno jej dłoń z cienkimi, błękitnymi żyłkami widocznymi tuż pod skórą. Błogie, sierpniowe popołudnie usypia go trochę, więc potrząsa głową, by odpędzić senność.

Spogląda na żonę sprawdzając, czy nie widać na jej twarzy oznak zmęczenia. Tak dobrze ją zna, że rozumie wszystkie zmrużenia oczu, wykrzywienia ust czy zmarszczenia czoła. Nie szkodzi, że ona już nic nie może do niego powiedzieć, że już nie pamięta znaczenia słów. On doskonale wie, czego potrzebuje jego towarzyszka życia.

Na jej czole siada komar, więc on odgania owada ręką. Sama by tego nie zrobiła, bo już nie pamięta, że tak należy się bronić przed natrętnymi komarami. Więc gdyby on tego nie zrobił – ona nie mogłaby potem spać z powodu swędzących bąbli.

„Kiedyś to ty odpędzałaś ode mnie owady” - mówi, pochylając się do żony. „Pamiętam to lato w sześćdziesiątym ósmym. Była wtedy istna plaga much. W domu nie można było otworzyć okna, bo zaraz się zlatywały. Byłem taki zmęczony po kilku dniach ewangelizacji i wcześniejszych przygotowaniach, że przysnąłem na ławce pod kaplicą, a jak się obudziłem zobaczyłem jak chusteczką oganiasz muchy znad mojej głowy. To była bardzo ładna chusteczka. Z wyszytymi przez ciebie małymi, czerwonymi różami w rogu i naszymi inicjałami. Naprawdę pięknie haftowałaś, Basiu.”

Nadlatuje kolejny komar i tym razem siada jej na ramieniu.

„Wstajemy! Pora iść, bo za chwilę całą cię pokąsają.” - podnosi żonę, a ona uśmiechając się do siebie rusza tam, gdzie ją prowadzi.

Powoli pokonując ulice kierują się w stronę swojego domu. Mieszkają niedaleko miejskiego deptaku, w przedwojennej kamienicy. Gdy dochodzą do celu, staruszek dużym kluczem otwiera drzwi mieszkania. Włączone światło oświeca krótki korytarz, za którym są dwa nieduże pokoje, ciasna kuchnia i łazienka. Całe życie tu mieszkali. W tych ścianach wychowali dwójkę dzieci.

Wskutek zasuniętych zasłon w pokojach panuje półmrok i zarazem przyjemny chłód. Mężczyzna sadza żonę na krzesło i zdejmuje jej buty. Trzyma przez chwilę jej bose, spuchnięte stopy w swoich dłoniach.

„Pewnie cię bolą... Zrobię coś na kolację, a przed snem posmaruję ci nogi maścią. Powinna trochę pomóc” – mówi, a potem idzie przygotować posiłek. Kiedy jajka bulgoczą w małym rondelku, smaruje kromki chleba margaryną i zjada odkrojone z kanapek skórki.

„Dziś serwujemy jajka na miękko” - kieruje swoje słowa w stronę otwartych drzwi pokoju.

Gotową kolację stawia na stole, odmawia modlitwę dziękczynną, po czym karmi żonę małymi kęsami lejącego się żółtka, na przemian z pokrojonym w drobną kostkę chlebem.

„Może jutro na obiad zrobię placki ziemniaczane? Miałabyś ochotę? Tak, wiem, że nie wychodzą mi tak dobrze jak tobie, ale przynajmniej już nie przypalam oleju” – śmieje się i dalej wspomina kulinarne osiągnięcia żony. „Najchętniej zjadłbym twój bigos, Basiu. Był niezastąpiony. Nikt takiego nie umiał ugotować. Nawet nasza córka, chociaż odziedziczyła po tobie talent kucharski, nie potrafi ci dorównać. Powinnaś była spisywać wszystkie przepisy w jakimś zeszycie. Tyle razy ci to mówiłem, ale ty zawsze powtarzałeś, że weźmiesz się za to później. Teraz już przepadło” - wzdycha.

Wspominając stare czasy, co chwila wyciera żonie brodę zabrudzoną jedzeniem.

„Teraz herbatka. Gorąca. Poczekamy chwilę, niech ostygnie.”

Po kolacji ubiera żonę w czystą, pachnącą koszulę nocną i układa w łóżku. Z trudem klęka obok i modli się głośno, a potem starym zwyczajem czyta Psalm. Nim kończy słyszy już jej spokojny, nieco świszczący oddech.

Wstaje łapiąc się za bolący coraz mocniej krzyż. Najchętniej by się już położył, ale musi jeszcze wyprać rajstopy żony i dobrze by było wyprasować jakąś koszulę na jutrzejszy dzień. Stoi chwilę przy łóżku, nie mogąc wyprostować pleców i tak pochylony spogląda na pokrytą siecią zmarszczek twarz śpiącej kobiety i na jej rzadkie, białe włosy. Przesuwa po nich ręką.

„Jutro umyjemy ci głowę” - mówi i idzie nareszcie do łazienki.

Tak, teraz radzi już sobie całkiem dobrze z pracami domowymi, ale na początku nie było łatwo. Przy pierwszym samodzielnym praniu, ufarbował niechcący kilka jasnych bluzek żony a gotując kaszę mannę przypalił garnek. Nic dziwnego, przecież przez wszystkie lata małżeństwa to jej ręce robiły te wszystkie rzeczy: spierały plamy z ubrań, prasowały jego koszule, cerowały skarpetki. To ona gotowała obiady a potem szorowała garnki. Była tak doskonale zorganizowana, że nawet nie chciała wpuszczać go do kuchni. Co najwyżej mógł oczkować ziemniaki, ale i to w przedpokoju.

„Dwoje ludzi w naszej kuchence, to już tłok” - mówiła ze śmiechem.

Nie zdawał sobie sprawy z ogromu pracy jaki wykonywała na co dzień, dopóki nie zaczął robić wszystkiego sam. Lekarze go ostrzegali, że w chorobie Alzheimera tak właśnie będzie, że po latach żona zapomni najprostszych rzeczy. Na szczęście zdążył się przygotować. Dzieci dużo pomogły. Jednak gdy wracały do swoich domów, zostawał sam z obowiązkami, chorobą i starością i dlatego codziennie rano prosił:

„Boże, dodaj mi dzisiaj siły, żebym mógł zająć się i domem i żoną.”

Teraz, rozwieszając ociekające wodą rajstopy, słyszy cichy jęk dochodzący z pokoju. Szorując przydeptanymi kapciami podchodzi do łóżka żony. Po charakterystycznym dla niej mlaskaniu ustami poznaje, że jest spragniona.

„Chcesz pić. Dobrze, zaraz ci przyniosę.”

Pije herbatę małymi łyczkami patrząc mężowi w oczy. Jednak on wie, że już go nie poznaje, że nie wie, kim jest. Nie pamięta go, choć spędzili wspólnie 61 lata życia. Nie wie też, że tyle samo lat służyli w kościele. On, jako pastor, ona - jako wspierająca go w służbie, gościnna dla ciągle kręcących się po ich małym mieszkanku ludzi, żona. Niczego już nie wie i nikogo nie poznaje. Jest bezradna i zależna od innych… Jak dziecko...

Kiedy on nareszcie kładzie się do łóżka, jest już późno. Pomimo zmęczenia długo nie może zasnąć. Bolący kręgosłup nie pozwala zmrużyć oka. Wierci się i próbuje znaleźć dogodną pozycję, która zmniejszy, choć odrobinę, ból pleców.

Przez uchyloną zasłonę do pokoju wpada światło z lampy ulicznej, stojącej tuż za oknem. Nie mogąc spać spogląda na stojącą na kredensie ramkę z rodzinnym zdjęciem wykonanym w dniu ich diamentowej rocznicy ślubu. Od tego czasu minął ponad rok. Pamięta, że był to bardzo miły dzień: przyjechały dzieci, wnuki oraz młody pastor z ich kościoła ze swoją małżonką. Zjedli wspaniały obiad i tort, szkoda tylko, że potem, kiedy goście się rozeszli, zięć zepsuł przyjemny nastrój. Miał pewność, że ta rozmowa nie była tylko jego inicjatywą, że to córka namówiła męża by go przekonał.

„Tato, wydrukowałem to z internetu, specjalnie dla ciebie. Popatrz tylko jaki piękny ośrodek. Mama naprawdę będzie miała tutaj dobrze. Sprawdziliśmy: opieka pielęgniarska i lekarska działają tam bez zarzutu. Przecież tak dłużej nie dasz rady...”

Ach, jak bardzo się na niego zdenerwował! Czy ci młodzi tego nie rozumieją? 60 lat wcześniej, przed Bogiem i ludźmi powiedział: „w zdrowiu i w chorobie.... nie opuszczę cię, aż do śmierci”. Złożył przysięgę i tylko sam Bóg może go z niej zwolnić!

„Ależ tato, nikt nie będzie ci robił wyrzutów, jeśli oddasz tam mamę. Inni też tak robią na pewnym etapie choroby. Przecież ona i tak prawie już cię nie poznaje; nie wie, kim jesteś. Nie będzie za tobą tęsknić, jeśli tego się boisz. A zresztą - będziesz mógł ją odwiedzać. Będziemy tam z tobą jeździć w każdą sobotę albo niedzielę, jak wolisz.”

Spojrzał z wyrzutem na zięcia. „Taki miły, odpowiedzialny człowiek, dobry ojciec i mąż, a tak niemądrze mówi” - pomyślał a głośno powiedział:

„Widzisz Andrzeju… To, że Basia już nie wie, kim jestem nie ma żadnego znaczenia. Wiesz dlaczego? Bo ja wiem, kim dla mnie ona jest! I to wystarczy nam obojgu, do końca życia.”

Potem wstał i wziął z półki swoją starą, wysłużoną Biblię Gdańską. Przekartkował strony i zatrzymał się na piątym rozdziale Listu do Efezian.

„Proszę cię, przeczytaj głośno dwudziesty piąty werset” - podał otwartą Księgę zięciowi.

„Mężowie! Miłujcie żony wasze, jako i Chrystus umiłował kościół i wydał samego siebie za niego”

„Rozumiesz teraz Andrzeju, co to znaczy miłość? Jak Chrystus kościół – aż do śmierci.”

Zięć spuścił oczy i nic nie odpowiedział. Nigdy już nie wrócili do tej rozmowy.

***

Upalny, sierpniowy dzień już dawno się skończył. Jest noc. Za oknem, na rozgwieżdżonym letnim niebie, świeci jasno księżyc. Grupa młodych ludzi głośno rozmawiając wraca z nocnego spaceru. Ich głosy wpadają przez uchylone okno do mieszkania staruszków. Oboje mocno śpią, a mężczyzna pochrapuje z lekka pod białymi wąsami. Odpoczywa. Musi nabrać sił przed kolejnym dniem wypełnionym troską i opieką nad towarzyszką swego życia. Tą, której obiecał wierność do samego końca i wobec której, wbrew przeciwnościom, zamierza obietnicy dotrzymać. Dopóki śmierć ich nie rozłączy…